Worst Five - Metal/Rock




Jeden z najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie albumów w tym roku w top 5 najgorszych? Niestety, pomimo wysokich liczb na last.fm, znam przeszłość tego zespołu. A przeszłość wskazuje, że mogło być zdecydowanie lepiej. I choć "Storm Baby" czy "Glory To Ashes" posiadają niesamowicie chwytliwe refreny a Bob Catley brzmi jak wyrwany prosto z objęć Avantasii, tak niestety płyta została w głównej mierze oparta o brzmienia AOR-owe które powodują, że klimat mocno podupada. "Peaches And Cream" jest wyrwane prosto z "wspaniałych" lat 80. pomimo purple'owskiej gitary, "Show Me Your Hands" to ten typ utworu, który dąży melodycznie zupełnie donikąd a w "Tell Me What You've Got To Say" są te brutalne ejtisowe klawisze w podkładzie, bleh. Z drugiej strony, jak już wspominałem w recenzji - duet Sammet/Catley, sposób rozwinięcia "Storm Baby", mroczny klimat "Welcome To The Cosmic Cabaret" pokazują, że ta płyta nie wykorzystała całego potencjału zespołu i Boba. Dlatego też uważam, że zasługują na najniższe miejsce podium najgorszych tego roku, bo byli naprawdę blisko, by być naprawdę wielcy, ale nie wykorzystali danej im szansy.


4. Monster Magnet - Mindfucker



Od czasu wydania "Powertrip" muzyczna historia tego zespołu jest mocno sinusoidalna. Kiepski-dobry-kiepski album. Patrząc z perspektywy czasu, w tym roku nie zawiedli i rzeczywiście można powiedzieć, że to kolejny dobry album w ich dyskografii. Jednak czy przydomek dobry przystoi zespołowi, który ma na koncie takie perełki jak "Spacelord" czy "Dopes To Infinity""Mindfucker" stara się podtrzymać wypracowaną przez lata formułę, zachować słuchacza w przekonaniu, że "patrz, to nadal ten sam super zespół z "Powertripa", który tak kochałeś". I rzeczywiście, utwór tytułowy przywraca ten narkotyczny klimat tak specyficzny dla tej grupy, wciąż jednak oczekujesz na prawdziwe uderzenie w przeponę. Pojawia się "Ejection" i nadal odczuwasz przyjemność ze słuchania, jednak brakuje tej energii a utwór sprawia wrażenie schowanego, przestraszonego, obawiającego się uderzyć z całą mocą. Z drugiej strony, otwierający "Rocket Freak" stara się wykorzystać zbyt wiele patentów na raz w zbyt mało uporządkowanej formie, "I'm God" natomiast poza potężnym refrenem nie oferuję zbyt wiele "mięsa". Być może formuła wypracowana przez lata potrzebuje odświeżenia, a zespół powinien spróbować choć niewielkich eksperymentów, gdyż obecne dokonania, pomimo niezaprzeczalnej chwytliwości nie powodują, że stanowią oni wartość dodaną na scenie stoner metalu.





W swojej recenzji tego wydawnictwa stwierdziłem, że płyta jest lepsza niż zeszłoroczny Accept pomimo częstych odwołań do glorii i chwały z przeszłości zespołu. W tamtym czasie sądziłem, że wśród klasycznych heavy metalowych kapel nie będzie innych wielkich powrotów (jakże się myliłem) a Dirkschneider pozostanie najciekawszą z tegorocznych premier w gatunku. Trafia on jednak na podium najgorszych albumów tego roku, trochę na wyrost, jednak zdecydowanie, jest to jeden z tych albumów do których nieczęsto powracałem. I owszem, są tam niesamowite uderzenia jak "One Heart One Soul" z tak wspaniałym odwołaniem brzmieniowym do czasów "Mean Machine", doskonały "Raise The Game" z mocarnym, "pompującym" riffem z orientalnym zacięciem i wydawać by się mogło, że U.D.O. dokonał naprawdę świetnej roboty, wydając w 2018 roku klasyczny album U.D.O. Tylko właśnie - klasyczny album U.D.O. vel. to wszystko już kiedyś było. Nikt oczywiście nie oczekuje od zespołu przełamań na poziomie grania brutal death metalu. Jednak formuła heavy jest na tyle szeroka, że inspiracje stoją naprawdę za progiem i można zdecydować się na przemycenie elementów power, hard rockowych. Niestety w przypadku tego albumu otrzymujemy od początku do końca ekstremalnie przewidywalne brzmienie i znane od lat zagrywki. I choć i odgrzewany kotlet można zjeść i być najedzonym, tak za rogiem czekają frykasy prosto z 5 gwiazdkowych restauracji, które powodują, że to danie wygląda po prostu biednie.





Miał być album roku, jest wtopa roku, choć 95% środowiska metalowego zmiesza mnie teraz z błotem i uzna, że nie słuchałem tej płyty w odpowiednim nastroju/sprzęcie/temperaturze. Przykro mi bardzo, jestem osobą, która od podszewki zna całą dyskografię tego zespołu i śmiem wątpić, żeby osoby zaznajomione z nią na podobnym poziomie uznały najnowsze dzieło brytyjskich legend za objawienie w najmniejszym stopniu. 7 utworów z 14 stanowi o połowicznym sukcesie. A starałem się kilkukrotnie przekonać do pozostałej siódemki. Zatem co takiego mogło się zdarzyć, że płyta od lewa do prawa zbiera oklaski i pokłony? Najczęściej pojawiający się argument to "świeżość brzmienia" oraz "wokal Roba". Jedno i drugie stoi na niezłym poziomie i co do tych kwestii nie można mieć zarzutu. Co z tego, kiedy jednocześnie, świeże brzmienie skrywa wielokrotnie wykorzystane patenty na przestrzeni lat, a wypolerowany master skrywa niezbyt wysoką formę zespołu? Halford brzmi tak doskonale, że zaczynam mieć podejrzenia, co do nałożenia kilkunastu efektów zabijających niedoskonałości wokalnych tego 70-letniego w końcu pana. W końcu, nie możemy zapominać, że to album Judas Priest, 50-letnich weteranów sceny - i chcecie mi powiedzieć, że nie słyszeliśmy tego wcześniej? Że muzyka na tym krążku stanowi o potędze tej formacji? Że nie odcinają kuponów od dawnej sławy? Że riffy mają siłę nośną chociażby Rival Sons, którzy czerpią z przeszłości pełnymi garściami a jednak tworzą coś świeżego? Reakcja na tę premierę jest tym ciekawsza, że zwycięzcy tegorocznego podsumowania mają z Priestami coś wspólnego, a jest to...






...tkwienie w przeszłości i niechęć do ruszenia naprzód. I jeśli o Priestach możemy mówić, że jednak tworzą swoją muzykę, mają swój styl i wyrobioną markę, tak kwartet młodych chłopaków z Michigan nie posiada historii, którą mogli by stawiać za wzór swoich dokonań a ich jedynym atutem jest, uwaga, zrzynanie z Led Zeppelin. Trzeba postawić sprawę jasno - Kiszka z kolegami od samego początku jasno informowali o swoich "inspiracjach" i odwoływali się do legendarnego składu, ba, otrzymali błogosławieństwo od samego Planta. I wszystko było by w porządku, gdyby grali swoją muzykę z elementami brzmienia Zeppelinów, stylem riffów Jimmy'ego Page'a, wokalnymi odwołaniami do Roberta. Tworząc jednak utwory, które praktycznie 1:1 kopiują wypracowane przez Zeppelinów elementy stanowiące o ich sile i oddziaływaniu na kolejne pokolenia muzyków oraz słuchaczy i zostają obwołani objawieniem oraz od razu wypełniając największe sale koncertowe, coś jest mocno nie tak. Teraz zerkniecie zapewne w moją recenzję - 3.63 a album trafił na szczyt najgorszych wydawnictw tego roku? Trafił, gdyż ja również zostałem porwany tą niesamowitą sytuacją, ruszyłem za tłumem jak za stadem baranów, naprawdę sądziłem, że to doskonały pomysł. Gdy w końcu jednak przesłuchałem ten krążek, coraz bardziej zrzedła mi mina, aż w końcu uznałem, że ok, płyta brzmi dobrze, ale jednak cała otoczka stworzona przez słuchaczy powoduje chęć mocnego facepalma. I pomijając już odtwórczość, zrzynanie - muzyka jest mimo wszystko ciekawa, ale całość otoczki stworzona przez fanów, którzy nie słysząc zapewne w sporej części o Zepellinach orzekli, że to największe dokonanie tego roku, stanowi najlepsze podsumowanie dla całego statusu muzyki we współczesnym świecie. Jego tragicznej kondycji, podsycanej przez fanów niewnikających zupełnie w muzykę, jej źródła, inspiracje, stawiających jedynie na brzmienie wpadające w ucho i łatwą dostępność. Stąd tak wiele miernej muzyki, która uzyskuje naprawdę ogromny odzew. Na Nowy Rok życzę sobie i Wam, żeby sytuacja uległa poprawie, a muzyka stawała się coraz bardziej dopracowana i nie była jedynie chwilową modą.



Komentarze