Prosto Z Głośnika #9

Erdven - Vaitojimas (2018)




Zazwyczaj moje opinie na temat albumów black i death metalowych, oraz szeroko rozumianego podziemnego grania, pokrywają się w 90% z opiniami prezentowanymi przez kolegów z Angry Metal Guy. Ostatnimi czasy jednak zauważyłem tendencję zwyżkową w przypadku moich odsłuchów i odbioru kolejnych płyt w stosunku do ocen wystawianych przez tamtejszy portal. I tak jest również w przypadku debiutu litewskiego Erdve, reprezentanta sludge'owego podziemia. "Vaitojimas" jest pierwszym długogrającym wydawnictwem zespołu i muszę przyznać, że zaczynają z naprawdę wysokiego C. Pomimo zaklasyfikowania się jako zespół sludge'owy, nie obawiają się silnych flirtów z brzmieniami death i black metalowymi, a w przypadku utworów takich jak "Pilnatve" czy "Artraja" również z doom metalem. Ciężko jednocześnie stwierdzić, że ich brzmienie przeciera nowe szlaki w dość rozbudowanym uniwersum a gra muzyków wydaje się bardzo zachowawcza i niewiele jest momentów naprawdę zaskakujących i świeżych. Pomimo tego, jest to po prostu 40 min doskonale zagranego sludge'u, ciężkiego i klimatycznego z przyjemnie przemyconymi fragmentami innych gatunków, który powoduje, że 40 min mija w mgnieniu oka i zachęca do kolejnych odsłuchów.

Ocena: 5/5


Bruce Springsteen - Working On A Dream (2009)




Mam niesamowity problem z tym krążkiem - i z tego co wyczytałem w recenzjach innych portali, nie tylko ja. Rozstrzał opinii na jego temat zawiera się właściwie w całej skali, od bardzo słabego do kolejnego objawienia The Bossa na miarę klasyków takich jak "The River" czy "Lucky Town". Osobiście nasuwa mi się bardzo konkretny wniosek - gdy przeczyta się recenzje tego krążka i po ich przeczytaniu człowiek odkrywa, czego poszczególne utwory dotyczą, odbiór tej płyty zostaje poważnie zaburzony. W momencie, gdy postawiłem na zupełne zamknięcie się na spis utworów i po prostu oddanie swojego słuchu muzyce, pojawiła się na tej płycie ciekawa zależność - część utworów to utwory springsteen'owskie, a część nie, pomimo faktu, że wszystkie zostały nagrane przez tego samego człowieka. Spójrzmy chociażby na otwierający "Outlaw Pete", któremu słusznie zarzucony został pastisz i zbytnie napuszenie prezentowane w historii, ponadto utwór brzmi jak nagrany na spółkę z Kennym Rogersem, co dla gwiazdy pokroju Bruce'a jest niezłym policzkiem. Inne przykłady to "Good Eye" - ta forma podania, wykorzystująca praktycznie autotune dla uzyskania efektu śpiewania przez megafon coś paskudnego, oczekiwałem tylko momentu, kiedy mikrofon zostanie przekazany Kid Rockowi. Natomiast trafiają się utwory, które zostały zmieszane z błotem przez większość portali, a w moim odczuciu wcale na to nie zasłużyły - "Queen Of The Supermarket" jako pierwszy z brzegu przykład pokazuje nieco inne oblicze wokalisty, które jednak nie zaburza odbioru tego utworu jako jego autorstwa. Zarzucone żenujące rozwiązania tekstowo-instrumentalne? Śmiech na sali.

Ocena: 2.69/5



Primal Fear - Apocalypse (2018)





Niemcy z Primal Fear w swojej historii niejednokrotnie potrafili pokazać, że umiejętność podnoszenia się z kolan opanowali do perfekcji. Po słabszych momentach w dyskografii zazwyczaj powracali do formy w bardzo mocnym wydaniu (casus "16.6" i "Unbreakable" czy "Delivering The Black" i "Rulebreaker"). Wskazuje to jednocześnie na pewną wydawniczą sinusoidę, która niestety w przypadku najnowszego, 12 wydawnictwa pozostaje jak najbardziej utrzymana. "Apocalypse" nie unika największych grzechów zespołu, czyli opierania swoich aranżów na bardzo podobnych patentach i braku wyjścia poza strefę komfortu czy to w kwestiach kompozycyjnych czy wokalnych. Niewiele można oczywiście zarzucić Scheepersowi, ponieważ jego głos po raz kolejny niezaprzeczalnie stanowi najjaśniejszy punkt wydawnictwa, jednak towarzyszący mu muzycy z Karlssonem na czele grają wybitnie odtwórczo. Ponadto można odnieść wrażenie, że zespół dość niespodziewanie próbuje odnaleźć się w bardziej epickiej wersji power metalu, bliższej zespołom pokroju Blind Guardian niż typowej, staroszkolnej speed/heavy metalowej młócce, która była dotychczas ich znakiem rozpoznawczym. Ponadto czuć w pewnym stopniu wycofanie w brzmieniu, jak gdyby zespół miał nagrywać tę płytę w przedszkolu pełnym śpiących dzieci i zbyt agresywne riffy mogły by spowodować, że te dzieci się obudzą. Bardzo dziwna i zaskakująca w zły sposób płyta.

Ocena: 1.0/5



U.D.O. - Steelfactory (2018)




Udo Dirkschneider po odejściu z Accept nigdy tak naprawdę nie odnalazł miejsca na mojej heavy metalowej mapie. Płyty wydawane w karierze solowej nie potrafiły nigdy zbliżyć się poziomem do wspaniałych klasyków tamtego zespołu. Mimo wszystko, śledziłem jego karierę, ponieważ potrafił często stworzyć nieprzeciętne utwory, żeby wspomnieć "Coming Home" czy "Sweet Little Child". Recenzowany krążek to już 16 wydawnictwo solowe artysty i można stwierdzić, że starego psa rzeczywiście nie da się nauczyć nowych sztuczek. Pomimo tego nie boję się stwierdzić, że to najlepsza płyta Dirkschneidera od dawna a wręcz od czasów nagrań w Accept, Słychać tutaj najlepsze połączenie ciężaru Acceptu i balladowości U.D.O. Wokalista wciąż posiada w głosie magię i potrafi nim przenieść nas w czasy "Balls To The Wall". Intrygują smaczki, jak wykorzystanie brzmień z bliskiego wschodu w "Raise The Game" czy "Keeper Of My Soul". Pomimo tego, płyta nadal pozostaje mocno przeciętną. Jej jedynym atutem pozostaje skupienie na przeszłości i odwoływanie do wspomnień słuchaczy. Czy jest to poważny zarzut? Z jednej strony nie, ponieważ utwory o takim powinowactwie stanowią o sile wydawnictwa, z drugiej, ile można przemielać to samo brzmienie i sztuczki? Nie odnajduję tutaj świeżości i żadnego zaskoczenia, to po prostu dobre wydawnictwo U.D.O., czerpiące pełnymi garściami z dorobku Accept. Trudno jednak przejść bezrefleksyjnie nad utworami takimi jak "Rising High" czy singlowe "One Heart, One Soul", które to swoim brzmieniem pozwalają Udo na prawdziwe wokalne popisy jak z lat 80. Tylko znów, wracamy do przeszłości...

P.S. Płyta brzmi lepiej niż zeszłoroczny Accept, a to już naprawdę dobra rekomendacja.

Ocena: 3.21/5



Grave Digger - The Living Dead (2018)




Last but not least, kolejny powrót w tym odcinku i kolejny klasyczny dla mnie zespół. Choć ciężko mówić o powrocie gdy postanowili nagrać 2 płyty w odstępie roku. Dotychczas najlepszą płytą z lat 2010-18 pozostaje "Return Of The Reaper" i to ze względu na bonusową płytę z akustycznymi aranżacjami największych hitów grupy. Czy Żniwiarz w końcu prawdziwie powstanie z grobu? I w tym momencie można podsumować płytę dwoma słowy - fajne refreny. Fajne. Refreny. Dla żadnego fana grupy zapoznanego z ich dotychczasowymi dziełami nie będzie to stanowiło zachęty a i dla kompletnych laików nie zabrzmi zbyt zachęcająco. I taki powinien być efekt przeczytania tej recenzji - kompletne wymazanie z pamięci tego wydawnictwa, które zdaje się spluwać na całą dotychczasową historię grupy i serwujące mierny (z niechęci do używania słów powszechnie uznanych za wulgarne) krążek hard rockowy (!). Nie wiem, co przyszło chłopakom do głowy, ale najbardziej prawdopodobne wydaje się wykorzystanie odrzutów z poprzedniej sesji i uznanie, że skok na kasę w postaci całego wydawnictwa takiego grania będzie jak najbardziej ok. Naprawdę, aż szkoda strzępić języka.

P.S. Pierwszy raz zdarzało mi się przeskakiwać utwory w trakcie w przypadku takiego zespołu jak Grave Digger, a zawsze byli w mojej czołówce heavy metalowej młócki.

P.S.2 "Fist In Your Face", "Zombie Dance" co to ma być do...

Ocena: 0.45/5

Komentarze