Judas Priest - Firepower (2018)

Gdyby oceniać albumy pod względem singli, nowa płyta brytyjskich legend heavy metalu zajęła by zasłużenie topowe miejsca w podsumowaniu tegorocznych premier. Niestety, album to 14 utworów których sumaryczna wartość nie posiada podobnego uderzenia.

***

Słuchając przedpremierowo singli udostępnianych na YouTubie oraz czytając recenzje szczęściarzy, którzy posiadali możliwość przesłuchania najnowszego wydawnictwa Halforda i spółki na długo przed zawitaniem tego krążka na sklepowe półki, byłem pełen nadziei. "Firepower" kreowało się na wspaniały powrót do czasów "Painkillera" i ukazywało wciąż niemały wokalny potencjał Roba. "Lightning Strike" z ciężkim, energetycznym riffem przypominało o klasycznym "Screaming For Vengeance", a "Heroes Never Die" pokazywało najlepszą stronę świeższych dokonań grupy z "Nostradamusem" na czele.

Dobór utworów nie wydawał się przypadkowy, stanowił on o sile zespołu zarówno pod względem kreowania typowo heavy/hard-rockowych ciosów, jak i bardziej delikatnego, balladowego podejścia. Wszystko wskazywało na bardzo mocny powrót na scenę i poustawianie do pionu osób, które twierdziły, że Judas powinni zejść ze sceny najlepiej po wydaniu "Painkillera". I trzeba przyznać, że pierwsza część albumu zdaje się o tym zaświadczać w 100%. Problemem staje się jego pozostałe 60%.

Ponieważ jest to album, wobec którego miałem tak silne nadzieje, postanowiłem się skupić nad pytaniem "Kto to Panu tak spierdolił? zepsuł?". I lista winowajców wydaje się na pierwszy rzut oka dość krótka, aczkolwiek trzeba też wziąć pod uwagę, że album jest wysiłkiem grupowym, w którego tworzeniu biorą udział wszyscy członkowie. I wszyscy powinni dostać strzał w potylicę na otrzeźwienie. 

Ale zacznijmy od pozytywów. Nie sposób nie zauważyć dobrej formy wokalnej Halforda, choć mam wrażenie, że płyta była mocno pod tym względem szlifowana. Szczególnie w przypadku najwyższych tonów można odnieść często wrażenie, że Halford brzmi jak jakiś piekielny chochlik z filmu komediowego vel. Gollum z Władcy Pierścieni (brakuje tylko refrenu z tekstem "My precious (...)").
Nie można mieć natomiast większych zarzutów do gry Ritchiego Faulknera, którego zastępstwo względem K.K. Downinga zdecydowanie zasługuje na brawa. Jest ciężko, klimatycznie i po prostu Priestowo. Gdyby była to płyta instrumentalna, można by zdecydowanie bić pokłony zespołowemu wysiłkowi. Jedyny zarzut można mieć pod względem słabo zmiksowanego basu, schowanego pod ścianą gitar i wokalu.

Jeśli single stanowiły odwołania do przeszłości to można było podejrzewać, że i cała płyta będzie próbą powrotu do korzeni i stworzenia mieszanki najlepszych dokonań z przeszło 50 letniej historii zespołu. I jest tak rzeczywiście, praktycznie w każdym utworze słychać echa poprzednich wydawnictw. Problem stanowi jednak ich dobór jak i stosunek ilości poszczególnych odwołań do całokształtu płyty.

I tak mamy do czynienia z dużą dawką odwołań do Nostradamusa ("Rising From Ruins", "Traitors Gate"), Redeemera ("No Surrender") czy Turbo ("Flame Thrower"). I są to odwołania przywołujące niestety najgorsze wspomnienia związane z tymi krążkami - płaskie brzmienie, pop metalowe ciągoty, mała głębia riffów. Oddając kunszt Faulknerowi, trzeba jednocześnie stwierdzić, że w katalogu grupy większość tych utworów ocierała by się o końcowe lokaty pod względem umiejętności zainteresowania słuchacza. Wszystko zdaje się być na swoim miejscu lecz poszczególny tryby nieszczególnie chcą się ze sobą zazębiać. Pierwsze zgrzyty pojawiają się już przy "Guardians", który to utwór pięknie odnosi się do "Heroes.." jednak jest jedynie przerywnikiem. Naprawdę, skit na płycie metalowej? Od czego mamy odpocząć? Od monotonii riffów? Potem jest już tylko gorzej. "Rising From Ruins" jest doskonałym przykładem dlaczego Nostradamus zebrał tak niskie oceny w środowisku - próba nagrania stadionowego hymnu spala na panewce już z pierwszym wejściem refrenu, który w bardzo nikłym stopniu odróżnia się od zwrotek. Najśmieszniejsze, że zespół 3 utwory wcześniej potrafił nagrać taki utwór pod postacią "Heroes..". O słabości płyty Turbo nie trzeba przekonywać żadnego fana tego zespołu - a "Flame Thrower" spokojnie mógłby zagrzać tam miejsce. Jest to najbardziej radiowy z prezentowanych tu utworów, posiadający jeszcze wybitnie mało melodyjny hook w refrenie. Przypominają się ciemne czasy pop rockowej odsłony grupy. "Traitors Gate" wydaje się podczas pierwszego przesłuchania całkiem dobrym przedstawicielem stylu zespołu, jednak znów słaby refren ze wspomnianymi wcześniej, gollumowymi podbiciami skutecznie odstrasza od pozostawienia go w odtwarzaczu na dłużej. "No Surrender" uderza po raz kolejny w stadionowe zaśpiewy i hard rockowy podkład. Cóż z tego, kiedy znów niepotrzebnie podbito wokal Halforda, a sam utwór czerpie pełnymi garściami z dokonań grup takich jak Europe, które potrafiły nagrać czasem cięższy utwór, jednak zawsze w tle słychać było to pop rockowe brzmienie. "Lone Wolf" przez moich kolegów po fachu z Angry Metal Guy został określony jedynym odejściem od kanonu prezentowanego przez ten krążek. I jest takim rzeczywiście, delikatnie flirtuje z brzmieniem Black Sabbath, a gdyby na wokalu postawić Ozzy'ego Osbourna nikt nie potrafił by stwierdzić, że jest to cover Priestów. Cóż jednak z tego gdy, ponownie określony przez AMG jako odwołanie do "Dehumanizer" z katalogu BS, okazuje się doskonałym przedstawicielem tej płyty, która słusznie przez fanów i krytyków jest uznawana za jedną z najsłabszych w portfolio Black Sabbath? Nie można oczywiście zapomnieć o "Sea Of Red", czyli ostatnim odwołaniu do Redeemera. Najprościej napisać, że w tym przypadku po raz kolejny potwierdza się teza, iż ballady nie były mocną stroną zespołu w studio przy nagrywaniu tego krążka.

Jak można podsumować tę płytę? Matematycznie rzecz ujmując, 4 utwory godne pozostawienia na więcej niż jeden obrót w odtwarzaczu plus 3 single. Czy tego oczekiwali fani? Śmiem wątpić. Obawiałem się postawienia tej tezy w przypadku tego krążka, jednak będzie ona jego doskonałym podsumowaniem - bardzo nie lubię, kiedy doskonałe single promują krążek, którego są właściwie jedyną wartością dodaną.

Ocena: 2.5/5





Komentarze