Best Five - Rock/Metal




Zwycięzca plebiscytu sprzed trzech lat znów w mojej ocenie zasługuje na miejsce w najlepszej piątce. Moją opinię znacie już z recenzji - to po raz kolejny niesamowicie wciągająca i dopracowana muzyka, wobec której żaden fan power metalu nie może przejść obojętnie. Zastosowane elementy orkiestracyjne wprost miażdżą czaszkę a Atilla jak to Atilla, wpędza w objęcia strachu swoim niesamowitym wokalem. Skąd więc tak niska pozycja w podsumowaniu? Powerwolf jaki jest każdy widzi i tegoroczne wydawnictwo choć zawiera wszystkie elementy tak rozpoznawalne dla tej marki, oferuje niewiele ponadto. Nie ma tu słabych kawałków, a wszystkie piosenki zazębiają się jak tryby w metalowej maszynie pędzącej ku zachodzącemu słońcu z prędkością światła, jednak w tym roku są zespoły, które postawiły mnie pod ścianą w sposób, jakiego się zupełnie nie spodziewałem.




4. Saxon - Thunderbolt



Gdybym miał określić to wydawnictwo dwoma słowy było by to - szok i niedowierzanie. Saxon zupełnie bez wysiłku otworzył z kopa drzwi heavymetalowego świata, stawiając pod ścianą dokonania Priestów i Dirkschneidera. Moc, z jaką uderza ten krążek od razu przywołuje na myśl ich opus magnum czyli "Denim And Leather", a z każdym kolejnym utworem szczęka zbliżała mi się coraz bardziej do podłogi. Przecież to panowie zbliżający się powoli do 80, a grają jak gdyby dopiero co wyszli z garażu w 1970. Począwszy od utworu tytułowego, poprzez tribute dla Lemmy'ego aż do mocarnego "Roadie's Song", każdy kolejny utwór pędzi jak słynny orzeł składu i nie zamierza zwalniać. I oby ta passa trwała jak najdłużej, gdyż ewidentnie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.







Tegoroczne podsumowanie może być niemałym zaskoczeniem dla śledzących mojego bloga od czasów starego adresu. W top trzy znajduje swoje miejsce zespół z kręgu alternatywnego rocka. Czy jest to znak czasów i mojej muzycznej dojrzałości, czy po prostu coś mi odbiło, ciężko stwierdzić. Wiem jedynie, że słuchając tej płyty nie posiadałem żadnych oczekiwań wobec niej, gdyż po prostu było to moje pierwsze zetknięcie z muzyką Manic Street Preachers. O zespole jednak często słyszałem w rozgłośniach radiowych a utwór "Hold Me Like A Heaven" zagrzał tam miejsce na kilka dobrych tygodni. Nie sądziłem jednak, że cała płyta zespołu będzie stworzona na wzór najlepszych, bo trzeba sobie powiedzieć jasno - MSP stworzyli album,  który pełnymi garściami czerpie z dorobku grup takich jak Foo Fighters czy U2. Jednak nie czyni tego na wzór Grety Van Fleet - ich utwory po prostu brzmią podobnie i czerpią od nich najlepsze wzorce brzmień. Zachowuje jednocześnie tożsamość i tworzy wspaniałą, porywającą muzykę od a-z posiadająca duszę stworzoną przez MSP. Największym atutem tego krążka jest otwartość na różne nastroje i aranżacje - każdy utwór to osobne małe dzieło, tworzące konkretny nastrój w chwili jego wybrzmienia i nie posiadające kontynuacji w kolejnej pozycji na trackliście. Za to naprawdę można go pokochać. Polecam Wam zresztą sprawdzić jak "Dylan & Caitlin" czyli R.E.M. przechodzi w "Liverpool Revisited" czyli prawdziwego Bruce'a Springsteena.




2. Yhdarl - Loss



Jak doskonale wiecie, moja przygoda z death i black metalem jest względnie krótka - nie czuję się wobec tego upoważnionym, żeby wypowiadać się na temat większości black metalowych i rzadziej death metalowych płyt z pozycji mędrca i wszystkowiedzącego. Dlatego też umieszczając tutaj Yhdarl kieruję się jedynie swoimi odczuciami względem tej płyty, a są one następujące - płyta gniecie czaszkę i miażdży jaja. Nie da się tego powiedzieć w inny sposób, gdyż usilne staranie się być grzecznym nie oddało by w żaden sposób, jaki ta płyta ma wpływ na słuchacza. Topowe wydawnictwo tego podsumowania to zaledwie trzy utwory - do niedawna nie zostało by ono uznane za album a ewentualnie za epkę. Jednak sposób wypełnienia tych trzech, niekrótkich zresztą kompozycji jest wprost niesamowity - od początku do końca słuchacz jest katowany ścianą dźwięku, która zdaje się miażdżyć jego organy wewnętrzne i rozłupywać swoim brzmieniem czaszkę. Rzadkie, wolniejsze fragmenty to tylko przyczynek do łupnięcia ścianą blastów i zarżnięcia naszych uszu kakafonią gitarowych riffów wgryzających się w głowę jak zombie za mózgiem. Tą muzykę odczuwa się całym sobą, wpada się w przedziwny trans i napełnia energią płynącą z głośników jak ze źródła mocy.


1. Slugdge - Esoteric Malacology



Co tu dużo mówić - Slugdge w tym roku stworzył album, który przywrócił mi wiarę, że pod pojęciem brutal death metal kryją się jeszcze zespoły, które na swoim krążku rzeczywiście pokazują co to znaczy "brutal". Tutaj nie ma death metalowego lizania się po fiutach, każdy kolejny utwór pluje słuchaczowi w twarz i powoduje, że chce się rozwalić krzesło na którym się siedzi. I choć momentami można mieć wrażenie, że zaczynamy iść w stronę Carcassowej melodyki, tak zaraz zostajemy zwróceni na właściwe tory uderzeniem w łeb metalową belką. Riffy na tym krążku stanowią natomiast taką siłę rażenia, że właściwie wokalista mógłby przez cały album drzeć się "pierdol się kurwaaaaaa" pod zmieniające się podkłady a i tak krążek stanowił by but na techno łby i większość współczesnej sceny, starającej się zabić prawdziwą brutalność w metalu.


Komentarze