Powerwolf - Sacrament Of Sin (Deluxe Edition)

Czasem warto kierować się opiniami innych (recenzentów)

Pamiętam, gdy jeszcze na starym adresie bloga pisałem recenzję wydanego w 2015 "Blessed & Possessed". Uznałem wtedy, zresztą słusznie, że wydanie 2 płytowego albumu, który po brzegi wypełniony jest hitami i jego długość nie chce w żaden sposób znużyć słuchacza będzie najlepszym albumem Powerwolf na wieki. Wieki trwały 3 lata.

3 lata w muzyce to taki ciekawy okres jak zauważyli koledzy po fachu. 2 lata pomiędzy albumami to standard, gdy oczekiwany twórca w tym okresie wydaje płytę, odbiorca zazwyczaj nie ma zawyżonych oczekiwań w stosunku do poprzednika. Trzy lata jednak powodują, że ten dodatkowy rok ma być teoretycznie spędzony na dopieszczaniu utworów, odrzucaniu wypełniaczy i szlifowaniu diamentu, którym ma stać się ta nowa płyta (co wtedy jednak powiedzieć o artystach pokroju A Perfect Circle, oni to już chyba kopalnię zdążyli otworzyć). Jeśli patrzeć tak na dzieło Powerwolf, to zdecydowanie zasługują oni na dyplom uznania w Stowarzyszeniu Szlifierzy Diamentów.

Pomyśleć, że gdy pierwszy raz odpaliłem ten album, stwierdziłem, że to jakiś straszny gniot. Czułem wtórność, czułem wypalenie i brak zmiany kierunku obranego na drugim albumie. Potem jednak pacnąłem się ręką w czoło - czego oczekujesz po Powerwolfie, Sabatonie czy Axelu Rudi Pellu? Skakania od Heavy przez Doom po Progresywny Metal? Czy może wspaniałych hymnów i patosu, które ukształtowały pozycję tych zespołów wśród fanów i spowodowały prawdziwy rzyg środowiska trve metalowców? Oczywiście tego drugiego. Dlatego przy kolejnym przesłuchaniu zamknąłem wątpliwości za stalowymi drzwiami w mojej głowie i otworzyłem się na głos Atilli.

Płytę można zasadniczo podzielić na 3 odrębne wątki - metalowe hymny, sabatonowe bomby i powerwolfowe tańce. Nie jest to krążek przesadnie długi, gdyż 11 utworów w dzisiejszych czasach na nikim nie robi już wrażenia. Jednak już od "Fire & Forgive" wiemy, że mamy do czynienia z konkretnym zespołem - było to najbezpieczniejsze zagranie ze strony muzyków na całym albumie, gdyż każdy z poprzedników również miał taki mocny, powermetalowy hymn jako otwieracz. Wolniejsze tempo, mocny refren i wspaniałe wokalizy. Muszę przyznać, stęskniłem się za tym brzmieniem przez 3 lata. Potem jednak zaczyna się jazda bez trzymanki, która może spowodować co najmniej podniesienie brwi. Może trochę Nightwish lub Epici? Proszę bardzo, "Demons Are A Girl's Best Friends", odwołujący się tytułem do słynnego utworu Marylin Monroe, początkowo wydał mi się nieco zbyt cukierkowy. Jednak tylko do momentu, kiedy pojawia się refren, który zdawać by się mogło odwołuje się do najgorszych, wygładzonych zespołów z kręgu współczesnego hard rocka a sprawdza się wyśmienicie w stosunku do dosyć mroczno brzmiących zwrotek. Kolejne 3 utwory to w moim odczuciu wspomniane na początku "sabatonowe bomby", choć moi koledzy zdają się wpasowywać w tę kategorię jedynie "Incense & Iron", który faktycznie, całą swoją budową jest najbliższy dokonaniom Szwedów, i mógłby z pewnością zabrzmieć przy współudziale Joakima. Jednak zarówno "Killers With A Cross" jak i "Stossgebet" nie uciekają zbyt daleko od wojenno-patetycznego klimatu. W ich przypadku jest to jednak głównie zasługa wspaniale brzmiących refrenów. Pomiędzy tymi utworami skrywa się perełka w dyskografii Niemców - "Where The Wild Wolfes Have Gone" jest perfekcyjną powermetalową balladą, z którymi to dotychczas zespołowi było wybitnie nie po drodze. Pokazuje jednak ona, że niesłusznie. Wokal potrafi wzbudzić ciarki, a gra Falka przywodzi na myśl dokonania zespołów z kręgu epic i gothic metalu i naprawdę brakuje mi w nim jedynie żeńskiego wokalu wspierającego Atillę w refrenie. W sumie, zapomniałem jeszcze wspomnieć jednego zespołu, który mógłby się odnaleźć w tym zestawieniu porównawczym - U.D.O? Proszę bardzo. "Nightside Of Siberia" to w moim odczuciu piękna odpowiedź na "Trainride In Russia" Dirkschneidera, szczególnie biorąc pod uwagę rosyjsko brzmiące wstawki gitarowe. Klimat jest oczywiście bardzo podniosły, jak to u Powerwolfa, jednak nie sądzę, że Udo nie sprawdził by się w tej konwencji. Utwór tytułowy to już Powerwolf w 100%. Brak tutaj zaskoczenia, ale chwytliwość i niepowtarzalne brzmienie powodują, że zakochałem się w nim od pierwszego przesłuchania. Klawisze Falka i galopujący riff wraz z pędzącą wokalizą Atilli to coś, za co tych gości się kocha lub nienawidzi. "Venom Of Venus" jest doskonałym stadionowcem z lekko wyciszonymi zwrotkami i rozkręcającym się w prawdziwą petardę w refrenie. Tupanie nogą obowiązkowe. "Nighttime Rebel" przełamuje tą płytę, będąc po prostu dobrym, heavy metalowym łupniakiem, którego nie powstydził by się Axel Rudi Pell - posłuchajcie tylko, co wyczynia Greywolf na gitarze w środku zwrotek, te płaczące struny, te szybkie fingerpickingi i to epicko brzmiące solo. Na koniec kolejny powerwolfowy pewniak - szybki strzał i pozostawienie w poczuciu smutku, że to już koniec pod postacią "Fist By Fist". Choć już nie raz słyszeliśmy podobne utwory w ich wykonaniu, nadal czuć, że zespół nie pokazał jeszcze wszystkiego w tej swojej "bezpiecznej niszy".

Lecz to jeszcze nie koniec tego wydawnictwa i recenzji. Wersja Deluxe posiada dodatkowy krążek, który tym razem nie jest kolejnymi 45 minutami świetnej muzyki Powerwolf, ale świetnej muzyki Powerwolf granej przez innych wykonawców. I niestety, ta płyta pozostawia pewien niedosyt. Powerwolf w wersji metalcore? Proszę bardzo, oto Caliban i ich interpretacja "Kiss Of The Cobra King" z debiutu grupy. Brzmi to niesamowicie, gdyż pomimo wykonania w tak mało lubianym przeze mnie stylu, zachowano klimat oryginału dodając świeżość w postaci metalcore'owych gitar. Przyjemne. Wart szczególnej uwagi jest jeszcze cover "Ressurrection By Erection" w wykonaniu Battle Beast. Byłem pełen obaw co do tej przeróbki, bo Battle Beast jest jedną z ciekawszych kapel z żeńskim wokalem, jednak Noora nie zawiodła oczekiwań. Zdziwiony byłem coverem Kissin Dynamite, gdyż wokalista brzmi bardzo podobnie do Atilli bez chóralnego zacięcia, jednak utwór w jego wykonaniu nie jest w żaden sposób zaskakujący i można go uznać za po prostu dobrze oddany oryginałowi. A może Kreator na linii? Ależ proszę, thrashowe wykonanie "Amen & Attack" również znalazło się na tej płycie. Nie mogę jedynie dosłuchać się wokaliz Gortza z Calibana. Tutaj już nie słychać praktycznie oryginału, jedynie w tle odbija się echem pierwotny riff. "Army Of The Night" i "Ira Sancti" to poprawne utwory, jednak wykonawcy, czyli odpowiednio Amaranthe i Eluveitie są zbyt zbliżeni do Powerwolf w brzmieniu, by ich wykonania poddawać szczególnej analizie. Jedyne czego temu krążkowi zabrakło do pełni szczęścia i zróżnicowania w moim odczuciu, to zaproszenie do współpracy zespołu pokroju Cannibal Corpse. "Sanctified With Dynamite" jako deathowy walec? Czemu nie.

Powerwolf zaskoczył. Nie było to zaskoczenie w stylu Lonewolfa, od zera do bohatera, lecz wynikające z faktu, że potrafili przeskoczyć poziom poprzedniego krążka, który był dłuższy, dwupłytowy, a mimo to zdobył zasłużoną wysoką ocenę. Tutaj zachowując klimat tamtego wydawnictwa, zaryzykowali i to ryzyko opłaciło się jak mało komu.

Ocena: 5/5 (3.5/5 płyta z coverami)

Komentarze

Prześlij komentarz