Prosto Z Głośnika #11

Kalmah - Palo (2018)



Uwielbiam natrafiać na zespoły, które od pierwszego przesłuchania pokazują, że potrafią wyróżnić się na tle całego gatunku. Przykładem takiej grupy jest finlandzka Kalmah, która to przebojem wdarła się w moje gusta dotyczące melodyjnego death metalu. Jeśli od pierwszych minut krążka w ciemno obstawiasz, że będzie to zespół power metalowy, aby po chwili otrzymać w głowę obuchem growlu, to wiedz, że coś się dzieje. Będąc zupełnie niezaznajomionym z ich wcześniejszymi dokonaniami, nie mogę zgodzić się z kolegami z AMG, jakoby to właśnie ten zespół przecierał szlaki i stanowił punkt odniesienia dla innych. Osobiście, słysząc tutaj silne echa Finntroll i ogółem sceny folk metalowej, mogę co najwyżej stwierdzić, że współdzielą oni ze sobą dobre elementy. Z drugiej jednak strony, nie jest to płyta stricte death metalowa - słychać tutaj blasty, growl jest smakowity, jednocześnie odchylenia w stronę muzyki bardziej przystępnej, mocno podlanej klawiszowym sosem powodują niekiedy lekkie zażenowanie, kreując utwory na modłę mocno popową (jakkolwiek "popowy" może być death metal). Cóż jednak z tego, kiedy słysząc większą część płyty ma się ochotę tańczyć i śpiewać, jak tylko można do takich dźwięków, a riffy wciskają się pod czaszkę i zostają tam na długo. A ich melodyjność działa tu tylko korzystnie, co jest ostatnimi czasy wybitnie rzadkie dla gatunku.

Ocena: 4.0/5



Lucifer's Hammer - Time Is Death (2018)




Parafrazując internetowego mema - chcecie dostać w 2018 "Troopera" Iron Maiden? To pod postacią najnowszego wydawnictwa chilijskich muzyków otrzymacie taką płytę. Co tu dużo mówić - duch NWOBHM w różnych narodach nie ginie (swoją drogą, gdzie Chile a gdzie Wlk. Brytania) i jest kultywowany przez wciąż sporą grupę zespołów. Ta płyta udowadnia, że da się odwoływać do klasyki i wciąż interesować słuchacza. Pomimo faktu, że od pierwszych nut nie można jej nie przyrównywać do dokonań Dickinsona i spółki, a same utwory czerpią pełnymi garściami nie tylko z "Troopera" ale także "Seventh Son...", jest ona wspaniałym przykładem zdrowej inspiracji. Muzycy, występujący pod, o dziwo, greckimi przydomkami nie ustępują swoim prekursorom w najmniejszym stopniu. Wokalista Hades śpiewa z odpowiednią dozą pompatycznych nut, tworząc dodatkowo z Hypnosem doskonałą ścianę gitarowych dźwięków, przywołujących na myśl dokonania najsłynniejszych duetów gitarowych w historii. Ponadto, co dziś rzadkie, nie jest bezmyślnym rzemieślnikiem, co pokazuje chociażby w utworze instrumentalnym "Garapuńa" czy przepięknej solówce w "Traitors Of The Night". Lepszego wydawnictwa kultywującego starą szkołę w tym roku nie słyszałem.

Ocena: 5.0/5



Manic Street Preachers - Resistance Is Futile (2018)




Przyznam, że otwarcie na inne gatunki muzyczne niż heavy metal/rock i rap pozwoliło mi bardzo poszerzyć horyzonty. Zacząłem doceniać spokojniejsze dźwięki, lekko flirtować z elektroniką i poszukiwać więcej w podziemiu. Jeśli płyta nazywa się "Opór Jest Daremny" to oczekuję co najmniej muzycznego uderzenia "obuchem w łeb" a nie delikatnego prowadzenia za rączkę. Manic Street Preachers na tegorocznym wydawnictwie jednak potrafili znaleźć złoty środek pomiędzy tymi dwoma podejściami. Sam zespół w pierwszych wywiadach określa tę płytę "The main themes of ‘Resistance is Futile’ are memory and loss; forgotten history; confused reality and art as a hiding place and inspiration[1] co pozwala od początku zbudować pewne oczekiwania wobec niej. I jakże doskonały soft rock zostaje zaprezentowany na tym wydawnictwie - poczynając od "Hold Me Like A Heaven", który to utwór został zarżnięty przez wszelkie stacje radiowe, ale rzeczywiście stanowi jeden z najmocniejszych punktów wydawnictwa - kojarzący się z dokonaniami U2 z okresu "Joshua Tree" czy "War". Trudno zresztą pozbyć się wrażenia, jakoby całe to wydawnictwo swoim stylem stanowiło hołd dla tej właśnie grupy. Choć może być to nieco złudne, gdyż nie można jednocześnie stwierdzić, żeby grupa przecierała jakiekolwiek szlaki - przysłuchując się kolejnym utworom miałem wciąż w głowie odwołania do innych zespołów i wykonawców. Z trzeciej z kolei strony, czy można naprawdę stworzyć coś innowacyjnego na tak szerokim polu jak muzyka? Dlatego tez odwołania do U2 czy Foo Fighters ("Broken Algorythms" i nie tylko) mogą służyć jedynie jako atut, gdyż w moim osobistym rankingu te 2 grupy stanowią punkt odniesienia - nie na odwrót. Czy jednak warto dać temu krążkowi szansę? Jak najbardziej. Wszystko jest w nim na swoim miejscu, począwszy od interesującego wokalisty, poprzez odpowiedni rozstrzał klimatyczny poszczególnych utworów, od delikatnych ballad po potężniejsze strzały i stadionowe hymny, na ciekawym zróżnicowaniu instrumentalnym kończąc (wiecie jak to zazwyczaj jest z zespołami indie-rockowymi, brak energii i wtórne brzmienia). Warto zwrócić uwagę na przytoczony cytat zespołu - ciężko na tym krążku znaleźć owe negatywy w pierwszym kontakcie, jak "loss", "forgotten", "confused" - ogólne brzmienie poszczególnych utworów jest bardzo pozytywne, choć wczytując się w teksty rzeczywiście można się poczuć nieco przytłoczonym ilością przemycanych negatywnych emocji. Problemy depresji przemycone pod postacią "niebieskiego pokoju" ("International Blue", odwołując się bezpośrednio do wystawy Yves'a Kleina), współczesnego problemu izolacji elektronicznej ("Vivian"), tragedii narodowych ("Liverpool Revisited"). Przekrój tematyczny jakże szeroki i jakże uderzający w słuchacza. Jest to jedna z tych płyt, które wymuszają zastanowienie nad kondycją współczesnego świata i poddają wiele spraw pod rozwagę. Jednym słowem - polecam.

Ocena: 5.0/5



The Longshot - Love Is For Losers (2018)




Słuchając debiutu solo Billy'ego Joe Armstronga trudno nie odnieść wrażenia, że słucha się... kolejnej płyty Green Day. Oczywistym pierwszym tropem staje się wokalista, jednak również utwory takie jak "The Last Time" czy "Taxi Driver" przywołują na myśl greenday'owskie dokonania z okresu "American Idiot". Czy jednak jest to zwyczajne kopiowanie wzorców, czy może jednak płyta stanowi jakąś wartość dodaną dla współczesnego przemysłu muzycznego? Przede wszystkim czuć, że Billy rzeczywiście wyrasta z nurtu punk i płyta chętnie odwołuje się do owych korzeni. Utwory są zwięzłe i stawiają na konkretne uderzenie zamiast rozwlekania poszczególnych tematów w nieskończoność. Dodatkowym atutem jest świetny cover "Goodbye To Romance" Ozzy'ego. Naprawdę ciężko jednak nie odwoływać się wciąż do macierzystej formacji frontmana - echa są aż nadto wyeksponowane. Nie jest to bynajmniej zła płyta, chwytliwość i formuła poszczególnych utworów zachęca do tupania nogą, co jednak z tego, gdy otrzymujemy po prostu kolejne wydawnictwo Green Day? Może powodem jest gitara prowadząca w rękach Billy'ego? A jeśli jest to kolejne wydawnictwo Green Day, po co w takim razie zmiana nazwy zespołu?

Ocena: 3.18/5



Bruce Springsteen - The Promise (2010)





To wydawnictwo to zbiór niepublikowanych wcześniej nagrań z okresu "Darkness On The Edge Of Town". W odróżnieniu od większości podobnych wydawnictw, nie mamy tu do czynienia z odrzutami z sesji, wersjami demo utworów z płyty (oprócz "Because The Night", choć jest to pierwsze formalne wydanie tego utworu przez Springsteena), lecz pełnoprawnymi utworami nagranymi ponownie na potrzeby tej właśnie płyty. I choć sama "Darkness.." nie jest moim ulubionym krążkiem z okresu "mrocznego" Springsteena, czyli tej i dwóch następnych płyt ("The River" oraz "Nebraska"), znajduje się na niej jeden z najlepszych utworów Boss'a ever, czyli "Streets Of Fire". "The Promise" jednak w dużej mierze nie odwołuje się bezpośrednio do klimatu tamtych wydawnictw, przemycając brzemienia bardziej przystające do późniejszego "Born In The USA" co wskazuje jedynie, jak wszechstronnym artystą, nie posiadającym obaw przed eksperymentowaniem w obrębie jednego wydawnictwa jest Springsteen. Z pewnością można stwierdzić, że bardzo dobrze się stało, że ta płyta ujrzała światło dzienne. Mimo, że większość twardogłowych fanów Bruce'a zapewne uznała, że to zwykły skok na kasę, aby odrzuty wydawać jako osobne, formalne wydawnictwo, tak ten medal ma też drugą stronę. A jest to przede wszystkim możliwość zapoznania się przez fanów z procesem twórczym i pomysłami artysty, które jak widać, były o wiele szersze niż zaprezentowane w 78'. Choć już sam początek płyty wydaje się być punktem wspólnym obu wydawnictw, i buduje w Nas przekonanie, że to są zwykłe odrzuty, tak później utwory takie jak "One Way Street" czy "Candy's Boy" to już czysta przyszłość, sięgająca momentami wręcz do czasów "Human Touch" i "Lucky Town". I choć momentami płyta nie ustrzegła się klasycznych zamulaczy ("Breakaway") a i klimat zostaje przełamany mocno popowymi fragmentami, płyta w całości stanowi kolejny mocny punkt w dyskografii Bruce'a.

Ocena: 2.61/5



Komentarze