Judas Priest - Invincible Shield (Deluxe Edition) (2024)



RYM: 3.71/5 (2307) AOTY: 73/100 (484)

Rok 24' na tym blogu jest jak dotychczas dosyć geriatryczny, ale ciężko by było inaczej, gdy młodsze zespoły kręcą się w kółko i nie potrafią stworzyć nic odkrywczego. Z kolei stara gwardia uderza z energią, której nikt się nie spodziewał. 

54 lata na scenie i 19 albumów dalej, Judas wydają się nieść kaganek heavy metalu dla całego świata.

Tracklista

Panic Attack - czy to znów 1990 i "Painkiller"? Nie, ale zdecydowanie można odnieść takie wrażenie, gdy wsłuchać się w strukturę jak i tematykę utworu. Największym zaskoczeniem, gdy słuchałem go jeszcze jako singla, był wokal Roba - ten człowiek ma 72 lata i wciąż jego potrafi wejść w zakresy wręcz falsetowe. Ponadto Tipton i Faulkner wykreowali prawdziwy walec dźwiękowy, miażdżący z każdą kolejną nutą, a solo tnie jak najostrzejsze żyletki. Główny zarzut, czy potrzebowaliśmy "Painkiller 2"? Moim zdaniem jak najbardziej.

The Serpent and The King - biorąc pod uwagę, ile elementów tego utworu się "zgadza" - pędzący główny riff, Rob brzmiący jak atakująca żmija, perkusja nie biorąca jeńców - powinien on stanowić jeden z najjaśniejszych punktów wydawnictwa, prawda? I był bym skłonny się zgodzić, gdyby nie oderwany od całości refren, niech to kule biją, jak można w taki sposób wyrwać słuchacza ze stanu ekstazy i nieustającego headbangingu, tak spokojnym brzmieniem?!

Invicible Shield - w utworze tytułowym jest tak klasycznie jak tylko może być, perkusja gra najbardziej podstawowy rytm, nie ma zaskoczeń w riffach, ale czy tego nie należy oczekiwać od heavy metalu? Mamy tutaj echa "Nostradamusa", gdzie zdawać by się mogło, Halford był już u końca swojej przygody wokalnej i nie miał "mocy przerobowych", aby utwory były szybsze i bardziej wymagające dla jego głosu. W odróżnieniu jednak od tamtego wydawnictwa, mimo tak klasycznej budowy, nie można uznać, że duch heavy metalu uleciał na rzecz hard rockowych ballad.

Devil In Disguise - kolejny raz jest wolniej, ale tym razem brzmienie może przywoływać na myśl "Redeemer Of Souls" - skręcamy w dźwięki lekko doomowe, stateczne i walcujące. Judas w tym wydaniu również mogą się podobać, choć wstęp do refrenu podchodzi niebezpiecznie blisko AOR. Tu z kolei jestem skłonny stwierdzić, że to jeden z tych utworów, które niestety nie trzymają poziomu, przywołana wcześniej stateczność jest zbyt dominująca.

Gates Of Hell - Judas Priest często udowadniają, że "Rocka Rolla" to nie był tylko tytuł płyty, a faktycznie, duch rock n' rolla jest u nich często obecny. Bardzo fajna rytmika zwrotek, podparta hard rockowym refrenem daje chwilkę oddechu, ale z kolei Ritchie swoimi popisami nie pozwala zapomnieć z czyim wydawnictwem mamy do czynienia. Głowa wręcz sama się buja w rytm.

Crown Of Horns - kolejny singiel i po raz kolejny echa "Nostradamusa" są tutaj bardzo mocne. Spokojne zwrotki, które jednak poprzez sekcję rytmiczną mają dźwięk wręcz "liturgiczny" i to nie tylko przez samą tematykę utworu, ale przede wszystkim narracyjną grę gitar. Jest to typ ballady, która doskonale wyważa ciężar heavy metalu z patosem religijnego doświadczenia. 

As God is my Witness - co ciekawe, znów uderzamy w religijne tony, czyżby Rob w ostatnim czasie przeżył objawienie? Nie zmienia to faktu, że speed metalowa sekcja rytmiczna, a w szczególności Travis stojący krok od podwójnej stopy, stoi w pięknej opozycji do hymnowych wokaliz. Energia wręcz wylewa się z głośników i niesie nas w stylu Manowar na spotkanie z przeznaczeniem.

Trial By Fire - singiel nr 3, można spokojnie powiedzieć, że ich wybór niestety nie był zbyt szczęśliwy. Znów wolne tempa, mało urozmaiceń i bazowy riff. Dodatkowo, zupełnie niepotrzebna wysilona końcówka, która zdaje się być jedynie popisem i krzykiem "Patrzcie patrzcie, wciąż potrafię!". Swoją drogą, w przypadku większości utworów na płycie mam nieodparte wrażenie "Gdzieś to już słyszałem" a z drugiej strony, nikt nie wynajdzie koła na nowo. 

Escape From Reality - jeden z lepszych refrenów, znów mamy do czynienia z kobrą. A poza tym, witamy się z Ozzy'm Osbournem - i nie, nie brał udziału w tym utworze, ale jest tu cała sekcja jak żywcem wyjęta z jego ostatnich płyt. Ciekawy zabieg, który na pewno podnosi wartość utworu, bo w praktyce, mógłbym skopiować swoje drugie zdanie z poprzedniego komentarza co do całej reszty.

Sons Of Thunder - flirt z power metalem wyszedł doskonale. Znów wracamy na właściwe tory, jest tu wszystko, za co kochamy Priestow, piękne solówki, mocny, stadionowy refren i zabawa muzyką. Absolutnie najjaśniej świeci tu Tipton, po prostu niesie nas jak na skrzydłach. A obrazu dopełnia zadzior w głosie Roba w refrenie, który brzmi jakby chciał Nam powiedzieć "Lets ride or fuck off" a tylko obiekcje producenta potrzymały go przed taką konstrukcją wersu.

Giants in the Sky - 150% Priestow w Priestach. To jeden z tych utworów, które będą zapisane w annałach jako przykłady "A co to właściwie za zespół ci Judas Priest?". Chcesz ich poznać, proszę bardzo, z jednej strony "Painkiller" z drugiej ten utwór. Bierz albo spadaj. I niestety, muszę powiedzieć, że w odniesieniu do całego krążka, jest to tak naprawdę jeden z dwóch utworów, które naprawdę są godne polecenia w 100%. Czytaj: 1 i ostatni utwór na płycie. 

Utwory bonusowe

Fight For Your Life - ciekawe połączenie hard rockowych, wręcz mających lekko popowe w moim odczuciu elementy, zwrotek, z potężnym refrenem i pięknym solo. Na myśl przychodzi mi "Turbo", ale tak na 20%, bo jest to zabieg w stylu urozmaicenia, a nie sprawdzania nowych terytoriów.

Vicious Circle - główny riff tego utworu był już wykorzystany w annałach heavy metalu. Ale Priest nadali mu swojego sznytu, podparli świetnym refrenem i po raz kolejny udowodnili swoją bardzo mocną pozycję. Tutaj też można zdecydowanie pochwalić po raz kolejny wokal Roba i brak jakichkolwiek braków w tymże mimo zaawansowanego wieku.

The Lodger - I na koniec dostajemy melę w twarz - jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego "Nostradamus" jest uznawany za najsłabszy z płyt wydanych w drugiej turze pobytu Roba w Priestach, tutaj macie odpowiedź.



Podsumowanie

Mimo bardzo długiej kariery, Priest wciąż zaoferować fanom energię i brzmienie, które przez cały jej okres wyniosło ich do panteonu prawdziwych bogów heavy metalu. Niestety, najnowsze wydawnictwo nie ustrzegło się przed jednym z największych mankamentów długowiecznych kapel - powtarzalności.

Płytę w największym skrócie mógłbym nazwać kompilacją. Jeśli w zamyśle miał być to hołd dla całej ich kariery, w postaci wykorzystania znanych już brzmień i przekucia ich w nowe piosenki, to był to zabieg bardzo udany. Zakładając jednak, że miała ona stanowić kolejną, autonomiczną pozycję ich dyskografii, tak tutaj niestety nie można powiedzieć, by była ona szczególnie warta uwagi.

I to mimo faktu, że Halford zdaje się być jak wino - jego głos z kolejnymi latami wraca do formy, piękna gra Tiptona, mimo kilkuletniego zmagania się z chorobą Parkinsona, pełna energii perkusja. Zdawało by się, bajka. Niestety, mimo tego, że większość utworów nie zachęca do przeskoczenia do następnego, tak same w swojej budowie powielają istniejące riffy i patenty budowania utworów, które to w przeciągu 50 lat istnienia gatunku zostały wielokrotnie zmęczone do granic możliwości.

Jest to wydawnictwo przeznaczone zdecydowanie w moim mniemaniu dla osób nowych. Dzięki niemu odkryją one potęgę zespołu i powinny słusznie zostać zachęcone do jego dalszego poznawania. Fani obeznani z dyskografią - płyta do pominięcia.

MX Rating

RYM: 2.5/5 AOTY: 50/100

Komentarze