Saxon - Hell, Fire and Damnation (2024)


RYM: 3.36/5 (332) AOTY: 64/100 (59)

Kiedy posłuchałem w 2015 "Battering Ram", sądziłem, że to koniec dla Saxon, że nie będą już w stanie powrócić do swojej glorii i stracili całkowicie pazur. Jednak 2 kolejne wydawnictwa zmiotły mnie z planszy i pokazały, że ogień wciąż może płonąć jasnym płomieniem. Czy "Hell, Fire and Damnation" będzie godnym zwieńczeniem "nowej trylogii"?

Już pierwszy pełnoprawny utwór na liście, prezentuje absolutnie najwyższy poziom wokalny Biffa i powoduje, że zastanawiam się, jakie prochy musi ten człowiek łykać, by brzmieć tak mocno w wieku 73 lat. Możliwe, że to jest objaw pewnego rodzaju psychofaństwa, ale ciężko nie uznać, że rzadko kiedy obniża swoje loty z kolejnymi utworami, jednak jak wspomniałem akapit wcześniej, fala wznosząca po "Thunderbolt" najwyraźniej jeszcze nie opadła. Ciężko jednak powiedzieć to samo o sekcji instrumentalnej albumu - czyżby tutaj nastąpiło główne zmęczenie materiału?

Kolejne solówki przemykają bez echa, wszystko brzmi strasznie płasko i anemicznie. Weźmy choćby "There's Something In Roswell", poziom riffu 101, Scaratt brzmi tutaj jakby wyrwał się z domu spokojnej starości, także pierwszy raz można usłyszeć również wiek Biffa. Najciekawsze dla mnie jest, jak po pierwszym przesłuchaniu tego albumu byłem całkowicie rozłożony na łopatki, jak to mówiłem sobie, że Saxon po prostu trafi do tegorocznego panteonu gwiazd już w styczniu - 'oh my sweet summer child', jak to powiedziała by bohaterka pewnej bardzo znanej Sagi. Poziom geriatryzmu w kolejnych utworach jest wręcz dominujący, i to nie tylko w aspekcie "to już wszystko było", tylko jak wyobraźnia potrafi wykreować Biffa stojącego przed mikrofonem z chodzikiem i ubranego w wiszące na nim skóry z naszywkami z napisem Saxon, gitarzystów z butlami tlenowymi przy nodze. I naprawdę nie ma tu znaczenia rzeczywista fizjonomia zespołu, ale jaki obraz kreuje ich najnowsze dzieło.

I nie ratują sytuacji rzadkie momenty, gdy przypominają sobie, co spowodowało, że są wielcy, gdy kolejne riffy pędzą jak mustangi po prerii a Byford swoim głosem mógłby ustawiać do pionu wielkich harleyowców w barze. I znów utwory o bardziej fantastycznej historii brzmią najlepiej, jakoby sabat czarownic z Salem miał większe znaczenie niż najazd Wikingów na Anglię i upadek kultury tamtejszych ziem. A może po prostu sami są znudzeni historią? Miałem nieustające wrażenie, że gitarzyści w swojej grze są ograniczeni, jakby pewien poziom złożoności i prędkości riffów był dla nich nieosiągalny - czyżby problemy ze stawami? Wiek niestety prędzej czy później dopada każdego, a dla osoby pracującej palcami, jest to szczególnie uciążliwe. A może jednak za bardzo się skupiam na tym aspekcie, i po prostu nastąpiło wypalenie zawodowe - w końcu kolejne riffy są budowane w bardzo podobny sposób, a nawet i tonacji? Płyta przechodzi obok słuchacza, kolejne minuty mijają, krążek się kończy a Ty nawet tego nie rejestrujesz (zdarzyło mi się(!)). I choć są momenty, jak utwór tytułowy, gdzie czuć tego powera w każdym elemencie utworu, ciężko znaleźć kolejne. Kiedy z kolei wokalnie jest super, wtedy nie nadążają gitary ("Madame Guilottine"), a kiedy gitara prowadząca daje prawdziwy popis, nie nadąża solowa ("Fire And Steel") - dosłownie, można poczuć, jak brakuje z 20% prędkości potrzebnej do tego, żeby to solo miało odpowiednią moc.

Niestety jak w przypadku Magnum, kolejne dinozaury nie dały rady, wyjątkowo ciężko jednak słucha się płyty, której brzmienie przywołuje na myśl metalowy dom spokojnej starości. I kiedy czas, gdy należy zejść ze sceny, zaczyna dotykać 90% twórców z lat 80. to naprawdę smutny czas.

MXperience Rates: RYM: 2.0/5 AOTY: 40/100

Komentarze