Magnum - The Monster Roars (2022)



Rozpoczęcie roku od premiery albumu jednego z moich ulubionych wykonawców to zawsze dobre uczucie. Czy Magnum utrzymało poziom perfekcji osiągnięty na "The Serpent Rings"?

Bob Catley i spółka w zeszłorocznym wydawnictwie osiągnęli poziom, którego szczerze nie spodziewałem się od zespołu z tak dużym stażem scenicznym. Szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę ogólny stan współczesnej muzyki heavy metalowej oraz rockowej - nie ma co ukrywać, te gatunki są niestety w pewnej stagnacji, żeby nie powiedzieć, że w przypadku niektórych wykonawców wręcz zdają się stawać nad przepaścią zapomnienia. Czułem się również nieco zaskoczony, że w tak krótkim okresie zdecydowali się na premierę kolejnego wydawnictwa, jednak chęć podtrzymania kreatywnej energii z "The Serpent Ring" zdecydowanie zasługuje na poklask.

Jednak Magnum nigdy nie byli zespołem stricte heavy metalowym, melodic metal i hard rock zdecydowanie bardziej pasują jako ich przymiotniki. Ale nigdy również nie stanowiło to dla mnie przeszkody, lubię muzykę wywołującą emocje, a w tym kontekście ich utwory zawsze się sprawdzały. Nie ostre i miażdżące riffy, ale kontemplacja i stadionowe refreny wsparte świetnym, emocjonalnym wokalem Boba - przepis na sukces i metoda na zachowanie stałego, wysokiego poziomu. Oczywiście, nawet mimo tych atutów zdarzały się słabsze okresy (chociażby i sam debiut), jednak jak dotychczas nie spotkałem się z płytą jednoznacznie złą. 

"The Monster Roars" otwierający płytę od razu wskazuje, że mamy do czynienia z płytą Magnum. Od pierwszych dźwięków wokalizy Catleya przenosimy się w świat, który potrafią wykreować tylko oni. Świat pomiędzy ciężarem power metalu a balladowej delikatności i emocjonalnego rollercoastera. Większość utworów jest mocno stonowana w swoim wydźwięku, postawienie w 90% na ballady i rozważania naprawdę robi robotę w przypadku tego wydawnictwa. Dopiero w okolicach połowy krążka pojawiają się dwa hard rockowe strzały, "No Steppin' Stones", nagrany ponadto w stylu koncertowym to summa summarum, koncertowy pewniak, z silnym, wpadającym w ucho refrenem i riffem wywołującym wręcz automatyczną chęć do potupania a "That Freedom Word" po prostu rezygnuje z molowego refrenu na rzecz potężnego ataku pomiędzy zwrotkami - cudo. Nie potrafię jednoznacznie ocenić, który z 12 zaprezentowanych kawałków sprawdza się dla mnie jako wiodący reprezentant aktualnego stanu grupy - mamy tu do czynienia z 12 wspaniałymi kompozycjami, które zarówno razem tworzą podróż godną płyt Ayreona a i osobno są wspaniałym przykładem kunsztu całego zespołu. Poczynając od wciąż świeżego i energicznego wokalu Catleya, co podkreślałem już nie raz na łamach tej recenzji, poprzez perfekcyjne umiejętności Toma Clarkina, który po raz kolejny potrafił sprawić, że nawet utwory ze smrodkiem AOR potrafią pachnieć jak Channel. Oczywiście, klimat oprócz gitar budują również rzadkie, ale znaczące odzywki klawiszy, czy smakowite, soczyste brzmienie perkusji. Minusy? Zmiana wykonawcy okładki.

Zbyt częste wydawanie albumów może skończyć się wypaleniem - całe szczęście nowe wydawnictwo Magnum podtrzymało dobrą passę z zeszłego roku. Cieszy to szczególnie w przypadku zespołu, który jest już 50 lat na scenie. Zbyt dużo było upadków wielkich zespołów w ostatnim czasie, oby passę Boba i spółki udało się podtrzymać jak najdłużej.

Komentarze