Powerwolf - Call Of The Wild (2021)

Z Powerwolf mam trudną relację. Zazwyczaj przychodzi, zjada co lepsze kąski, beka i wychodzi. Kiedy jednak daję mu drugą szansę, okazuje się prawdziwym gentlemanem. Historia powtarza się od czasu pierwszego zakręcenia w odtwarzaczu "Return In Bloodred" i trwa po dzień dzisiejszy. Dlaczego więc zawsze daję im drugą szansę, mimo tak napiętego grafika odsłuchów?

Główna w tym zasługa niesamowitej chemii między wokalistą Atillą Dornem i gitarzystą Matthew Greywolfem. Pierwszy z nich posiada głęboki, demoniczny wokal, który przez 95% czasu sprawdza się znakomicie na aranżacjach Greywolfa, który to z kolei od kilku wydań potrafi wykreować ekstremalny klimat czarnej mszy. Oczywiście reszta zespołu również nie zaniża poziomu, na wyróżnienie zasługuje szczególnie Falk Maria Schlegel, którego gra na organach potrafi przyprawić o ciarki, na szczęście nie żenady.

Jeśli ktoś spodziewał się szczególnej wolty stylistycznej z obozu Niemców, to po usłyszeniu dwóch promocyjnych singli, "Beast Of Gevaudan" oraz "Dancing With The Dead" powinien, cytując Dantego, porzucić wszelką nadzieję. "Beast.." jest utworem na wskroś przeszytym DNA zespołu, poczynając od perkusji przypominającej uderzenia piorunów na cynicznej wokalizie Atilli kończąc, natomiast "Dancing With The Dead" zaskakuje nieco popowym refrenem i lżejszą ogólną prezencją. Ponadto to nie jedyny utwór, gdzie odchodzimy od opowieści z krypty.

Zaczynamy z przytupem, choć właśnie "Faster Than The Flame" jest przykładem, dlaczego albumy zawsze kryją głębię, której jedno odsłuchanie nie odkryje. Za pierwszym razem miałem poczucie, że jest to okrutny żart bądź autoironia, galopująca perkusja, brzmienie gitar powtarzające motywy z Blessed & Possessed, nawet układ zwrotek zdawał się kopiować największe klasyki zespołu. Jednak, czy za to właśnie nie kochamy Powerwolfa? Płyta posiada jeszcze dwie perełki, "Alive Or Undead" oraz "Undress To Confess". Drugi z nich brzmi jak bezpośrednia kontynuacja "Demons Are A Girls Best Friend" i posiada również najbardziej radiowe zacięcie z całej płyty, euro power z "Dancing..." się przy tym brzmieniu chowa. "Alive Or Undead" przyrównał bym z kolei do "Stossgebet", po raz kolejny mamy do czynienia z Atilla w wersji symfonicznej, gdzie gitary są schowane na drugi plan, a mecz rozgrywa się między nim a Schlegelem i naprawdę jest to spotkanie na szczycie tabeli. Wyróżnia się ponadto "Blood For Blood (Faoladh)" czyli lekki mariaż z irlandzkim punkiem spod znaku Dropkick Murphys, przyjemnie wyrywa z ciężaru reszty albumu.

W recenzji "Sacrament Of Sin" pisałem, że wiele utworów można porównać do wcześniejszych i stosuję tu ponownie ten zabieg. I stanowi to zdecydowany problem. Osobiście nie czuję się wypalony ich wydawnictwami, nadal z przyjemnością odsłuchuję kolejne utwory, kolejny raz daję szansę, ale jednak nawet liczba odsłon w dniu premiery na Spotify wskazuje, że można już wyczuć lekki smrodek. A ja nie uznaję się nawet za psychofana, tylko po prostu ten styl w power metalowym świecie mi najbardziej odpowiada. Jednak gdy nachodzą mnie myśli w stylu "Ok, super, mamy tu nawiązania do Sacrilize, Fist By Fist i co dalej, no pokażcie coś nowego, dawajcie, o, koniec utworu" to co ma powiedzieć osoba, która zna ten zespół od czasów "Blessed & Possessed"?

Wersja Deluxe dodaje do albumu dwa kolejne CD, odpowiednio covery największych szlagierów zespołu w wykonaniu inncyh wokalistów (czyli powtórkę propozycji z ostatniego krążka) oraz aranżacje orkiestralne całego albumu. Tym razem Attilla postawił na reprezentantów sceny ekstremalnej, między innymi Allissę White-Gluz, Johanna Hegga czy Chrisa Harmsa. Niestety, zespół nie dał artystom zbyt dużo swobody, krążek właściwie prezentuje oryginalne aranżacje z innymi osobami na wokalu. Liczyłem na aranżacje w stylu grup macierzystych wokalistów - Powerwolf jako szantowy Alestorm? I'm all in. Krążek w wersjach z orkiestrą? Czy mogę pominąć go milczeniem? Co, rzetelność dziennikarska? Dobrze już dobrze, ale mogę się przynajmniej zamknąć w jednym zdaniu - Falk Maria Schlegel dostał swoją piaskownicę.

Stoję na rozdrożu. Formalnie, ten krążek to po raz kolejny dzieło idealne, absolutnie cudowne i powinno zostać polecone każdemu. Jednak z drugiej strony, jest to album dla fanów, taki rosół pośród zup - teoretycznie stanowi osobne danie, ale tak naprawdę jest tylko bazą dla fikuśnych dodatków. A Powerwolf dopracował do perfekcji bazę i niewiele ponadto. Fani - brać w ciemno, reszta - jeśli to pierwsze wydawnictwo to poznacie Powerwolf od podszewki, jeśli słuchaliście od "Blessed & Possessed" nie odnajdziecie tu nic nowego.


Komentarze