Lamb Of God - Lamb Of God (2020)



Poznawanie zespołu na podstawie jego debiutu i ostatniego wydawnictwa pozwala wykreować sobie ciekawy, acz najprawdopodobniej niepełny obraz jego dokonań. Tak jest i w przypadku Lamb Of God, początkowo znanych jako Burn The Priest. I właśnie pod tą nazwą ukazało się ich pierwsze wydawnictwo, które swego czasu uznałem za jedną z najgorszych płyt z pogranicza groove i core metalu. Oczywiście po czasie, zdobyło ono nieco uznania w moich oczach, a jego bezkompromisowy styl i surowe brzmienie potrafi nawet dziś przywołać uśmiech na moją twarz. Wciąż jednak to wręcz idealny przykład garażowego grania, zarówno pod względem produkcyjnym jak i artystycznym. Każdy musi jednak obrać azymut na początku swojej drogi i biorąc pod uwagę, jak brzmi najnowsze wydawnictwo amerykanów, został on zdecydowanie przestawiony we właściwym kierunku.

Ciężko mi jednak nie odnieść wrażenia, że przy tworzeniu kompozycji na ten krążek zespół nie miał zbyt owocnej burzy mózgów. Oczywiście, sam gatunek groove, czy może i w tym wypadku bardziej thrash metalu posiada dość ograniczone ramy i nigdy nie stawiał na zbyt rozbudowane improwizacje, jednak sposób budowy tego krążka przypomina mi monolit - odtworzyłeś jeden utwór to tak jakbyś poznał je wszystkie. I to pomimo dość ciekawie wplecionych urozmaiceń, jak pięknej nadbudowy w "Checkmate", takich wprowadzeń w nastrój zdecydowanie brakuje w ekstremie. Trudno jednak nie cierpieć na najgorszy z objawów słabej płyty - gubienia wątku. Sam kilkukrotnie łapałem się na straceniu zainteresowania motywem solówki i przepuszczania przez słuch bardzo dużych fragmentów utworów. 

Oczywiście, moje doświadczenie z zespołem jest mierne, i możliwe, że kolejne odtworzenia sprowadzą na mnie oświecenie i osiągnę katharsis poznając ukryte smaczki i zaskakujące zmiany temp. Jednak po tych kilku pierwszych odsłuchach, nie mogę stwierdzić, by można było mówić o czymś więcej niż rzemieślniczej robocie. Brzmienie jest odpowiednie, gitary ładnie schowane za ścianą perkusji, wokal Randy'ego Blythe chrupiący i uderzający z niemałą mocą, jednak brakuje najważniejszego - efektu "wow". Słuchając tego krążka naprawdę czuję się recenzentem, który przesłuchuje 15-tysięczny krążek w swojej pracy, zna na wylot wszelkie niuanse gatunkowe i odhacza kolejne ptaszki przy odpowiednich aspektach dobrej płyty z gatunku. A od kiedy muzyka ma przechodzić kontrolę jakości?

Nie dziwi mnie więc, że jest to jeden z najniżej ocenianych albumów w ich dyskografii. Nie czuję się znawcą groove metalu, ba, jest to jeden z tych gatunków, które wciąż skrywają przede mną najwięcej tajemnic. Jednak Lamb Of God na debiucie starał się być ekstremalny i brudny, splunąć w Twoją twarz i rozbić głowę tłuczkiem do mięsa. Tutaj widzę casus Metallici, patrzcie jacy jesteśmy hardkorowi, patrzcie jakie te riffy są mocne, power and glory! - tylko na scenie widać panów w średnim wieku, którzy piszą riffy od linijki i dodają do kociołka z napisem "Lamb Of God" tylko tyle inwencji ile potrzebują, by album na siebie zarobił. 

Komentarze

Prześlij komentarz