Skepta - Ignorance Is Bliss (2019)
Skepta to jeden z tych artystów, których kariery nie śledzę, ale z każdym nowym wydawnictwem wspina się na szczyty moich list płytowych. Po świetnej "Konnichiwa" powraca z kolejnym przebangerowym albumem, na którym pokazuje, że jako reprezentant nowej szkoły grime'u wcale nie ustępuje klasykom. Ba, w porównaniu z ostatnim wytworem Wileya, zakopuje tę płytę w grobie niepamięci. I choć nie jest to to krążek poruszający się z nurtem gatunku, to i tak brzmienia oparte o cykacze i zdecydowanie bardziej flirtujące z elektroniką londyńskich techno klubów niż grime'owymi standardami utwory potrafią nieźle zamieszać w głowie słuchacza. Należy docenić również dobór gości, wśród których, pomimo braku wybitnie mocno kojarzących się ksywek, ciężko wskazać słabe punkty.
Tame Impala - Slow Rush (2020)
Po przeczytaniu recenzji najnowszego dzieła australijczyka w brytyjskim Q, nabrałem przekonania, że artystą jest zdecydowanie nieprzeciętnym, a przełożenie jego wizji świata na muzykę może sprawić, że najnowsze wydawnictwo pełne będzie ekspresji i indywidualizmu. Ponadto odwołania do "ejtisów", które były równie mocno nakreślone, podkręciły moje i tak spore zainteresowanie tym krążkiem. Rzeczywiście, ostateczny obraz albumu jest bardzo przyjemny. Sporo funku, klimatów disco i dźwiękowych wizualizacji bliskich dokonaniom Damona Albarna z okresu "The Plastic Beach" sprawia, że naprawdę ma się ochotę odpalić ten album w obecnym, letnim klimacie, podczas przejażdżki rowerem czy wylegiwania się na plaży. Niestety, zdarzają się tu momenty przesadzone, gdzie ekspresja przesłania jądro utworu, a całość wydaje się zbyt pompatyczna. Są one na szczęście rzadkie i w swojej strukturze trzymają się ścieżki wytyczonej przez Parkera.
Dropkick Murphys - The Meanest Of Times (2021)
Rzadko który album od pierwszego przesłuchania okazuje się tworem spójnym i
jednorodnym. Nie mówię tutaj oczywiście o rock operach czy progresywnych
tworach w stylu "The Wall" Floydów, tylko o muzyce, która nie stawia na
jeden wspólny motyw. Dropkick postawili na znane brzmienie i w teorii, kiedy
poszczególne utwory zdają się być częścią większej całości, unikając
szczególnego rozróżnienia form i stosowanych melodii, powinno być nudno.
Bynajmniej. 50 min punkowego łomotu w głowę zainteresuje każdego fana a i
przekona nieprzekonanych. Oczywiście wykorzystanie celtyckich brzmień jedynie
dodaje smaku i tak doskonałemu wydawnictwu. Przychodzi mi do głowy
"Do Or Die" kiedy słucham tego albumu, a więc w moim mniemaniu ich opus
magnum, a różni je tylko tyle, że a.d. 2007 Dropkick odnaleźli swoje brzmienie
i nie boją się wykorzystać jego najsilniejszych atutów.
Manic Street Preachers - The Ultra Vivid Lament (2021)
Często, kiedy porównuję poprzedników recenzowanych albumów, aby poszerzyć
swoje spojrzenie na dane wydawnictwo, dochodzę do wniosku, że zespół ewoluował
lub starał się rozwinąć koncepcję. W przypadku Manic Street Preachers byłem
mocno zaskoczony, kiedy ocena na RYM oscylowała poniżej 3 gwiazdek, gdy dla
mnie okazali się odkryciem roku. Niestety, nowe wydawnictwo nie tylko nie
rozwinęło koncepcji poprzednika, ale dało mi do ręki bardzo silne argumenty,
że ocena poprzedniego wydawnictwa w końcu zaczyna mieć sens. Album, mówiąc
pokrótce, prezentuje zespół, któremu przestało się chcieć i idzie po
najmniejszej linii oporu. Oczywiście, sprawy Covid-19 i problemów z tego
wynikłych mogły nadszarpnąć nawet najsilniejszą psychikę, jednak gdy w efekcie
otrzymujemy muzykę z marketu, sprawa jest poważniejsza niż by się mogło
wydawać. Gdzie podziała się energia poprzednika, ciekawe kompozycje,
epatowanie rockowym rodowodem ponad popową dostępność? Ciężko mi się używa
tego jako zarzutu, ponieważ R.E.M. to jedna z moich ulubionych grup,
ale mam odczucia jak podczas słuchania ich z okresu
"Happy Shiny People" - zresztą, "The Secret He Had Missed" to
koncept bardzo zbliżony.
The Weeknd - Dawn FM (2022)
The Weeknd z kolejnymi wydawnictwami coraz bardziej odsuwa się od swoich
korzeni, i niestety, nie określił bym wybranego przez niego kierunku jako
właściwego lub ewolucyjnego. Kiedy posłuchać w 2021 "Beauty Behind The Madness" czy "The Trilogy" można mieć wrażenie, że mamy do czynienia z zupełnie innym
artystą niż współcześnie. Niestety, obranie azymutu na brzmienia disco i pop
spowodowało, ze w mojej ocenie cała magia i klimat zostały
zaprzepaszczone. "Dawn FM" kontynuuje klimatycznie "After Hours",
aczkolwiek zdaje się również w sporej części przypominać "My Dear Melancholy", czyli epkę, która pokazała, że Abel wciąż jeszcze posiada w sobie ten ogień,
który wyniósł go na szczyt. Słucham takiego "Here We Go Again,," i słyszę
Jacksona - powiedzieli byście, to doskonale, mistrz popu, dobry wzorzec. Śmiem
się z tym nie zgodzić, siłą Weeknda zawsze były wokalne pasaże, które budowały niesamowicie klimat, wycofanie ich za podkład, gdzie tak naprawdę
brzmiały jak echo (co oczywiście było spowodowane odpowiednim efektem
wokalnym) i dzięki temu można było się przenieść do opowiadanej przez niego
historii, poczuć emocjonalną więź z tą muzyką. Brzmienie a' la Jackson z kolei
rozumiem jako utwory, do których można tańczyć na parkiecie i ciężko zbudować
z muzyką jakieś ponadprzeciętne połączenia - a to jest element w mojej ocenie
wartościujący albumy.
Komentarze
Prześlij komentarz