2019 - Lana Del Rey - Norman Fucking Rockwell!

Parafrazując tytuł krążka - good fucking album.

I tak sobie myślałem, czy rozbijać go na poszczególne kawałki, przeprowadzać drobiazgowe analizy tekstów i doszedłem do wniosku, że tak naprawdę w muzyce nikt nie ma współcześnie czasu na zatapianie się w rozprawki o tekstach. Ważne jest to, co muzyka przekazuje brzmieniem a nie słowem. A brzmienie w przypadku tego albumu zdecydowanie nie jest przeciętne.

Nie jest to przede wszystkim gatunek, na którym zjadłem zęby, co mogę pomału stwierdzić w przypadku rapu i co poniektórych sub-gatunków rocka i metalu. Pop, który ten album prezentuje jest dla mnie wciąż wielką niewiadomą, a poznanie klasyków pokroju Florence + The Machine czy The Cranberries nie daje mi pełnego oglądu na gatunek. Natomiast Lana Del Rey jest dla mnie zupełnie nową wokalistką i dotychczas kojarzyła mi się z typowo radiowym graniem. Płytka, zwięźle mówiąc, wyprowadziła mnie z błędu.

W popie nie chodzi o słowa. Kto wsłuchuje się w podśpiewywanki Shakiry, która ma mało co do przekazania oprócz hooków typu "Dami dami na eh he" (czy cokolwiek jest zawarte w tym refrenie), czy jakiegokolwiek innego artysty grającego muzykę w 90% radiową. Lana mnie też pod tym względem zupełnie nie interesuje. Swój image buduje na zupełnie innych podstawach - połączeniu onirycznego wokalu i delikatnych brzmień podkładów. Czasami w uszy rzucają się poszczególne wersy - miłość, złamane serduszko, ciężkie życie o mamo, dajcie tlenu z tą melancholią, bo się uduszę ze smutku.

Krytyka Hollistyczna skrobnął ponadto ostatnimi czasy ciekawy artykuł. I jakkolwiek mam, brzydko mówiąc, wywalone na historię Lany spoza płyt i jej artystyczne życie, tak opisany powyżej "kijowdupizm" obniżył co nieco moje przekonanie wobec tego albumu. W połączeniu z nawiedzonym momentami wokalem, tworzy to wrażenie, jakoby Lana uważała się za muzycznego zbawcę ludzkości i największą gwiazdę ever, a każdy przejaw krytyki traktowała super personalnie. Niesamowite, Twoja muzyka trafia do różnych odbiorców, o różnych gustach i jak niektórzy śmią w ogóle śmieć nie rozwijać przed Tobą dywanów i odmówić brania udziału w forpoczcie z napisem "The best of all". Sorry mała, mamy już jednego Maynarda, który tą kwestię opanował do perfekcji i nie potrzebujemy byle gwiazdeczki pop, by mówiła Nam jak mamy odbierać jej album.

Ale wróćmy do clou programu. NFR! zdaje się momentami zbyt monotonny a kolejne utwory przepływają obok słuchacza nie pozostawiając po sobie żadnego wrażenia. Sam, pisząc te recenzje złapałem się na tym, że usłyszałem dwa utwory, sądząc, że wciąż leci w głośnikach ten pierwotny. Można więc uznać, ze to płyta wymagająca wyjątkowego skupienia,. I nie mam nic przeciwko, lecz to nie jest krążek idealny, a ponadto mam wrażenie skrojony rzeczywiście pod konkretny typ odbiorcy, czego Lana zdaje się nie przyjmować do wiadomości. Nie moduluje sposobu śpiewu, utwory w 90% opierają się o senne, wręcz szeptane wersy, gdyby płytę zrobić w acapelli, można by ją sprzedawać jako audiobooka. W przypadku pojedynczych piosenek - ok, cały album - eee, postoję.

Tutaj cały na biało wjeżdża Jack Antonoff i sprawia, że Lana staje się znów zdolna do odsłuchu. Produkcja, oparta w bardzo szerokim spektrum na instrumentach klawiszowych powoduje, że taki"Bartender" staje się prawdziwym diamentem, bo wokalistce znów zabrakło pary, żeby porwać w jakikolwiek sposób słuchacza. Zresztą, gdyby nie współpraca z ponad 20 muzyków oraz równej liczby techników, album mógł by przejść zupełnie niezauważony, a tak stawia się go w pozycji bliskiej premierom Toola (Maynard szykuj się na mnie) i Rammsteina. 

A nie jest to album wart takiej gorączki w środowisku. Jest dobry, świetny w swojej kategorii, ale nie mogę stwierdzić, żeby był czymś więcej niż ledwie produktem, skrojonym na zarabianie pieniędzy przez Lanę. A cała otoczka sprawia, że na boczny tor odstawia się to, co tak naprawdę ma znaczenie - świetny klimat i brzmienie utworów oraz, nie ukrywajmy, dobrego technicznie wokalu Lany. A opluwanie recenzentów nie ma z tym nic wspólnego.


Komentarze