Sabaton - The Great War (2019)


Sabaton jaki jest każdy widzi. Zespół uznany przez wielu przez największy pastisz współczesnego power metalu, pompatyczny i przesadzony w każdym aspekcie, począwszy od tekstów, poprzez instrumentarium i w końcu klimat. W mojej ocenie jest to jednak również grupa, która pomimo sztywnego trzymania się konwencji obranej już na drugim krążku i upływu lat, nadal potrafi zaskoczyć wykorzystując nawet sprawdzone przez te lata patenty. "Heroes" było krążkiem który ten aspekt przekuł w prawdziwy diament, a "The Last Stand", pomimo słabszej ostatecznej oceny, w dużej części niosło ten kaganek dalej. Dlatego zastanawiałem się, czy dziesiąta, można powiedzieć, jubileuszowa płyta, po raz kolejny okaże się prawdziwą perełką.

Single zdawały się potwierdzać tą tezę. Pierwszy do sieci wyciekł "Bismarck" i choć w ostatecznym rozrachunku okazał się być częścią innego projektu, pokazał, że Szwedzi nie stracili pazura. Niestety, kiedy od pierwszych nut nie można pomylić brzmienia z żadnym innym zespołem, można stwierdzić, że popadł on w niemałą pętlę i wręcz plecie ją sobie na szyję. Pozostało stwierdzić, "to już było" i oczekiwać formalnych singli. Tymże okazał się "Fields Of Verdun". I znów, zespół nie zatracił nic ze swojego brzmienia, jednak też nie wprowadzał przesadnych eksperymentów. Chóralne zaśpiewy Joakima wespół z zespołem i klasycznie speed metalowe brzmienie gitar. Trochę za mało by stwierdzić, czy album pokaże coś ponadprzeciętnego. Wtedy pojawił się on, cały na czerwono, by atakiem z powietrza zetrzeć uśmieszek z twarzy hejterom. On, czyli "The Red Baron", opowiadający historię najlepszego pilota niemieckich sił powietrznych I WŚ już od pierwszych nut potrafi wprowadzić w niesamowity nastrój i wzbudzić chęć jak nie headbangingu, to co najmniej potupania nóżką. Tutaj słychać pierwsze przebłyski zrozumienia dla hejterów i próby urozmaicenia swojego brzmienia, poprzez oparcie utworu przede wszystkim na klawiszach i dodatkowo braku jakichkolwiek zwolnień. Od początku pędzimy na złamanie karku, jak gdyby właśnie gonił nas sam czerwony dwupłatowiec. Kolejno pojawiły się jeszcze dwa single, tytułowy "Great War" oraz "82nd And All The Way",. Czego się spodziewać po utworze tytułowym, jak nie eskalacji stylu grupy do poziomu wręcz przytłaczającego? Ciężko stwiedzić, że czegoś tu brakuje, chóru, smyczków, pompatycznego refrenu, gdzie krzyk "Great War!" można przyrównać do wystrzału z moździerza, innymi słowy - czysty Sabaton. Premiera ostatniego utworu zdołała mi się wymknąć, więc zapoznałem się z nim dopiero poznając całość wydawnictwa, jednak przyznaję, że od pierwszego przesłuchania zapadł mi w pamięć, szczególnie przez bardzo melodyjny i atrakcyjnie zaaranżowany refren. Piosenka ponadto jest zbudowana w dość nietypowy dla Sabatonu sposób, czyli zwrotki są raczej delikatne i niespecjalnie angażujące słuchacza, natomiast refren to szybki strzał w twarz na przebudzenie. Takiej aranżacji nigdy za wiele. Choć tutaj muszę przyznać - jakkolwiek mi się ten utwór nie podoba, tak rzetelnie stwierdzam, że bliżej mu do pop rocka i przedstawiciela radiowego niż power metalowego młota. 

A co z resztą krążka? Tutaj niestety zaczynają się schody, które powodują (uwaga spoiler), że płyta nie prześcignie swojego protoplasty. Czy to przez popowe brzmienie, czy poprzez beznamiętne refreny czy też nawiedzony śpiew Joakima - każdy z tych powodów odwołuje z listy jeden z utworów, które go kreują. Ciężko przede wszystkim odkryć tu jakiekolwiek świeże elementy. Żeby choć brzmiało to odpowiednio pompatycznie,. bo zazwyczaj ten element odróżnia dobry utwór Sabatonu od złego w pierwszej chwili, potem można zwrócić uwagę na instrumentarium - tutaj ewidentnie tego brakuje. Więcej eksperymentów? Może Rammstein'owe wstawki elektroniczne? A może nagranie utworu w stylu Battle Beast? Przykro mi Joakim, Noora ma ciut więcej pazura w głosie do takich piosenek. A z chórem przecież sobie tak dobrze poradziłeś w "Devil Dogs", to po kiego grzyba oddałeś pałeczkę na zamknięcie albumu? Dla mnie osobiście w ogóle się to nie klei, może brzmiało by to lepiej, gdyby Joakim miał tam jakąkolwiek strofę do zaśpiewania, a takie kościelne wstawki to dziękuję, postoję.

I co otrzymujemy w ogólnym rozrachunku? Album, którego główny atut stanowią single, dwie piosenki są, idąc tokiem recenzenckim Fantano, "meh", a całą resztę należy wystrzelić działem armatnim do Szwecji w stronę kwater zespołu. Porównanie? "Carolus Rex" był gorszy - ale niewiele. Jako zagorzały fan zespołu, nie mogę polecić tego krążka z czystym sumieniem, Formuła się wyczerpuje, za mało eksperymentów, choć całe szczęście, że jakiekolwiek występują i powoli mam wrażenie, że ten statek zaczyna nabierać wody.

Komentarze