Prosto Z Głośnika #13

Jedi Mind Tricks - The Bridge And The Abyss (2018)



Sądziłem, że dłuższa przerwa w słuchaniu zespołów stworzonych przez Vinniego Paza pozwoli mi docenić jego starania na najświeższych wydawnictwach i na nowo polubić się z jego chrapliwym wokalem. Choć wspominam dość ciepło "The Thief And The Fallen", pomimo niskiej oceny końcowej, Vinnie postanowił powrócić na najnowszym wydawnictwie do płyt absolutnie zbyt długich na praktycznie solowe projekty włoskiego MC. I cóż z tego, że bity Stoupe'a są w większości naprawdę smakowite, gdy Paz nie próbuje nawet na chwilę zmienić swojego flow i kurczowo się trzyma "dyszanych" wersów, które w pewnym momencie zaczynają brzmieć, jak gdyby rzeczywiście brakowało mu oddechu ("What She Left Behind"), a teksty obsesyjnie trzymające się tematyki morderstw. krwi i noży podane po raz 50 zaczynają zawiewać stęchlizną. Paz rozpoczyna zdecydowanie wkraczać na ścieżkę, na której najlepszym czego będzie od niego można oczekiwać, będzie rzucony featuring u kogoś liczącego się w branży.


Magnum - The Eleventh Hour! (1983)



Znalazłem ciekawe zdanie na temat grupy - jest to zespół, którego pierwsze płyty prezentują gorszy poziom niż wydane w latach 90. Zdecydowanie zaskakujące i niestety prawdziwe. Choć "II" oraz "Chase The Dragon" były pięknym połączeniem melodyjnego rocka i progresywnych pasaży, pozostałe płyty z tego okresu jak dotychczas nie potrafiły mnie do siebie przekonać w stopniu wyższym niż 2.0 na RYM. Niestety, zbyt miękkie granie, skupianie się na szerokim spektrum odbiorców powoduje, że opisywany krążek stanowi prawdziwą drogę przez mękę. W obronę mogę wziąć jedynie ciekawe aranżacje "One Night Of Passion" gdzie mostek zdaje się żyć własnym życiem i powoduje, że całkowicie zmienia się odbiór utworu, czy "True Fine Love", odrzut (!) z wersji deluxe. Pozostała część albumu to senne mary, nieprzystające do obecnej formuły przyjętej przez grupę. Ale ok, oddajmy królowi co królewskie, Magnum nigdy nie aspirowało do miana zespołu jednoznacznie heavy metalowego, a melodyjny hard rock we ich wykonaniu prezentuje ponadprzeciętny poziom. Niestety, to wydawnictwo tego nie potwierdza.


Xiu Xiu - Girl With A Basket Of Fruit (2019)



Nigdy ponoć nie warto mówić o sobie źle, aczkolwiek nie wiem, czy to ja jestem chory psychicznie, czy słuchacze, którzy temu albumowi wystawili prawie 3,5 na RYM, a AOTY wciąż trzyma to wydawnictwo w topce. Ja nie jestem jakąś zamkniętą głową i nie mówię nie żadnemu gatunkowi (choć metalcore nadal nie ujawnił mi swojego potencjału), ale wydawnictwo sygnowane nazwą amerykańskiego duetu to podróż do głębi. Głębi klozetu, mówiąc delikatnie. Słuchanie tej płyty przypomina wybranie się na rave party (nigdy nie byłem) i słuchanie tego setu, patrząc na ludzi w ekstazie a potem przypominając sobie, że ja to chyba jednak jestem normalną osobą i co ja tu robię z tymi przećpanymi zwierzętami. (Nie generalizuję, ale ekstrapoluję doświadczenie). Tak więc po raz kolejny w mojej głowie pojawia się pytanie, czy doszliśmy już do granic kreatywności i teraz każde, nawet największe gówno, będące tak "alternatywne" i "wyłamujące się schematom" będzie przyjmowane z otwartymi ramionami?


Meek Mill - Championships (2018)



Choć jeszcze nie znajdzie się w mojej topce ulubionych raperów, Meek wciąż zdobywa u mnie nowe plusy. Począwszy od zaraźliwie chwytliwego "Litty" aż po obecne wydawnictwo, na każdym kroku jak od niechcenia podkreśla swoją wyjątkowość w zakresie tworzenia klasycznego rapu ze wschodniego wybrzeża. W zalewie wyskakujących jak grzyby po deszczu traperów (spojrzyjcie na tegoroczny XXL Freshman *klik*), granie klasycznego rapu uchodzi za przeżytek i niestety, faktycznie odchodzi do lamusa wśród młodych słuchaczy. Jednak ten konkretny krążek nadal potrafi zaskoczyć nieprzeciętnymi bitami, doskonałymi gościnkami (Rick i Jay, daamn) i poczuciem, że Mill jest naprawdę wkręcony w to co robi i nie kreuje muzyki z przypadku do przypadku jak co poniektórzy (Lil B na Ciebie patrzę). Dla smakoszy klasycznych odmian rapu,. krążek wart polecenia.


Soen - Lotus (2019)



Nie nazwał bym tej płyty doświadczeniem, jednak gdyby Riverside nauczyło się w końcu grać progresywnego rocka, prawdopodobnie brzmieli by właśnie tak. Domieszka klimatu rodem z Porcupine Tree tylko zwiększa przyjemność z obcowania z tym wydawnictwem. I wszystko było by w porządku, gdyby nie fakt, że tutaj senne, marzycielskie pasaże budujące niesamowity klimat, przecinają swoje ścieżki z usiłującymi być ostrymi i agresywnymi utworami, które zupełnie z tego właśnie klimatu wybijają. Dream Theater to również nie jest, tak więc w mojej ocenie akurat ta próba urozmaicenia była zupełnie nietrafiona. Summa sumarum - można, nie trzeba.  


Komentarze