Prosto Z Głośnika #12

Judicator - The Last Emperor (2018)



Ostatnimi czasy nie mam zbytnio weny do kreacji nowych wpisów. Rzadko kiedy trafiają się albumy, które przemówiły by do mojej muzycznej duszy w sposób, w jaki zrobili to chociażby Mumford & Sons płytą "Sigh No More". Dlatego postanowiłem wykorzystać każdy moment, w którym moje muzyczne serce zaczyna drżeć choć trochę szybciej. I taki moment wywołał kwartet z Arizony swoim najnowszym wydawnictwem. Od samego początku w mojej głowie zrodziło się pytanie "gdzie już to słyszałem?". I oczywiście niezawodny Last.fm wskazał mi jako inspirację Blind Guardian. I ciężko nie odnieść wrażenia, że również panowie mieli gdzieś z tyłu głowy brzmienie wypracowane przez legendy power metalowego światka. Począwszy od galopujących rytmów, poprzez sopranowe wokalizy i klimat rodem z powieści fantasy, podobieństwa są momentami aż nadto oczywiste. Trudno jednak zarzucać młodym zespołom, że ich brzmienie jest kojarzone z prekursorami gatunku, nikt nie wymaga od nich stworzenia koła na nowo (choć było by to przyjemną odskocznią). I choć Blind Guardian nigdy nie był jedną z moich ulubionych kapel, a w praktyce wręcz zaginął w pomrokach dziejów, Judicator potrafił oddać najlepsze elementy ich brzmienia i zrobił to w sposób, który powoduje, że A.D. 2019 jest to nadal świeże i interesujące.

Litku Klemetti - Taika tapahtuu (2019)



"Magia się dzieje" to nie mógł być lepszy tytuł dla tego albumu. Jeden z niewielu, gdzie przydomek "indie" można odnieść co najwyżej do klimatu, a "rock" do samego jądra prezentowanej muzyki. Pierwsze skojarzenia - 1994! i ich "Please Stand By...", zarówno pod względem prezentowanych brzmień gitarowych jak i sposobu intonacji wokalistki. Zresztą, gdyby 1994! założyć w Finlandii to właśnie tak by brzmieli. Czasem dominującą rolę odgrywa oddawanie się wyobraźni i pewnego rodzaju "tripom" - co można by nazwać "psychodelicznym indie" -  i stanowi ono równie interesujący punkt albumu, aczkolwiek te konkretne fragmenty wydają mi się mało ciekawe ze względu na ich powolny i stonowany akord. Warto jednak dać tej płycie szansę, energiczna wokalistka, ciekawe brzmienie języka, czego chcieć więcej?

Magnum - Chase The Dragon (1982)



Lata 80. w muzyce metalowej to był dość przykry okres dla zespołów, które w przeszłości dały się poznać jako hard rockowe. Większość z nich rozpoczęła marsz ku większej rozpoznawalności poprzez granie muzyki wybitnie radiowej i niestety, dotknęło to również takich klasycznych składów jak Magnum. "Chase The Dragon" to płyta przeciętna, bo nie mogę powiedzieć, że całkowicie zła, jednak wpływy muzyki spod znaku Adult-Oriented Rock są tu tak silne, że moją muzyczną duszę aż mdli. Można oczywiście uznać, że jest to po prostu melodyjny hard rock, jednak brzmienie kojarzące się momentalnie z Dokken czy Van Halen zupełnie przeczy tej teorii. Na szczęście, większość utworów mimo wszystko posiada swoje momenty, więc choć dla nich warto jej dać szansę. Można dodać, że niestety krążek cierpi na przypadłość związaną z alternatywnymi wersjami dołączonymi do wersji deluxe krążka - są po prostu lepsze od oryginałów w 90% przypadków. Ale czy nie taki jest cel dodania bonusu do płyty?

My Dying Bride - Turn Loose The Swans (1993)



Ewolucja może mieć dwa oblicza - dobre i złe. I choć biorąc pod uwagę obecną kondycję My Dying Bride, opiniowaną przez środowisko muzyczne, można założyć, że ten akurat zespół wybrał bramkę numer dwa, tak ich pierwsze, klasyczne płyty stanowią, że ten zespół potrafi grać dobrą muzykę. Kiedy w roku 1970 Black Sabbath poznali świat z pojęciem doom metalu, a 16 lat później ich następcy, Candlemass, wnieśli go na prawdziwe wyżyny, My Dying Bride jeszcze nie istnieli. Kiedy jednak rok 1992 przyniósł światu "As The Flower Withers", można było spokojnie uznać, że kaganek został przekazany we właściwe ręce. Ich drugi w dyskografii album zdaje się to tylko potwierdzać. Ciężki, duszny klimat krypty prosto z opowieści Stephena Kinga trafi do najbardziej zagorzałych przeciwników gatunku. Miażdżące riffy, wsparte nierzadko instrumentami klasycznymi, jak skrzypce, oddają co najlepsze słuchaczowi, nie pozostawiając złudzeń i nadziei, a to przecież ma być głównym celem doom metalowego walca.

Majesty - Legends (2019)



Biorąc pod uwagę, jak ważnym zespołem w mojej muzycznej historii jest ten skład, powinienem im poświęcić poważny, osobny wpis. Jednak w wypadku tego wydawnictwa wystarczy proste stwierdzenie - nie zasłużyli sobie na to. Już w momencie, gdy opublikowany został pierwszy singiel z nadchodzącego albumu czyli "Burn The Bridges", moje obawy wzrosły w sposób wręcz nieoczekiwany. Typowy eurometal, który swoim brzmieniem ustępował nawet ostatnim dokonaniom Battle Beast, który to album w ostatecznym rozrachunku bronił się kilkoma niezłymi utworami, spowodował obniżenie oczekiwań. Kolejne dwa "uderzenia" pod postacią "Wasteland Outlaw" oraz "We Are Legends" utwierdziły mnie w przekonaniu, że coś niedobrego stało się z zespołem, którego "Metal Son" stał się jednym z metalowych hymnów. Całość nie pozostawiła złudzeń - przebrnięcie przez 11 utworów stanowi niemałe wyzwanie, a jedynymi jaśniejszymi punktami w moim odczuciu pozostają single i mam nieodparte wrażenie, że jest to spowodowane jedynie poprzez osłuchanie się z nimi w poprzednich miesiącach. Przytłaczająca ilość wstawek klawiszowych, schowane gitary, automatyczne brzmienie perkusji, wszystkie te elementy powodują, że nie pozostaje mi nic innego jak odradzić zapoznawanie się fanów tego zespołu z tym wydawnictwem, gdyż zniszczy ono Waszą opinię na ich temat.


Komentarze