Randomizer #2

Po Sylwestrze zazwyczaj niedobrze się traktować czymś bardzo ciężkim i wymagającym pokładów skupienia, dlatego na rozpoczęcie tego roku przyjrzymy się 5 przypadkom z RateYourMusic.

***

Cirkus - One (1973)



Cirkus to jeden z tych zespołów, które po wydaniu jednego albumu rozpadły się - jednak ten jeden album wywarł niesamowite wrażenie na całej scenie prog-rocka. Zespół szybko odnalazł nowego lidera, jednak sam fakt rozpadu grupy w tak szybkim tempie (szczególnie, że została założona na zgliszczach dwóch kolejnych) stanowi, że zdecydowanie ktoś miał w niej problem ze sobą. Debiutancki album pozwala jednak sądzić, że przynajmniej w studiu nagraniowym zespół rozumiał się ze sobą doskonale. Stworzone tutaj brzmienie nie jest szczególnie odkrywcze, słychać tutaj echa i emanacje wpływu King Crimson czy Yes, jednak Cirkus uzupełnił je o pierwiastki bliższe czasom współczesnym - orkiestracje i elementy przystające bardziej progresywnemu metalowi, a w szczególności ich najsłynniejszym przedstawicielom czyli Dream Theater. Utwory takie jak "April '73" pokazują to w doskonały sposób - lekka i przyjemna piosenka zostaje w pewnym momencie przekształcona w epicki, ciężki kawałek beż użycia wokalu, a gitara zaczyna mocno krążyć w okolicach riffów Petrucciego. Paul Robson to dobry wokalista, jednak ciężko zaklasyfikować go w jakkolwiek indywidualny sposób, brak mu tego pierwiastka, który wyróżniał by go w zalewie progresywnych kapel.

Cóż można powiedzieć o tym albumie - fakty są takie, że w 1973 roku faktycznie takie brzmienie mogło stanowić wyjątek i zaskoczenie dla osób przygotowanych na struktury oparte na klasycznych rockowych riffach. W roku 2019 jednak czuję, że to wszystko już było przemielone przez lata i wypolerowane przez inne zespoły do perfekcji (wspomnieć chociażby Symphony X). Jeśli jednak spojrzeć na ten album z perspektywy roku jego powstania oraz dokonań wspomnianych już prekursorów, zdecydowanie warto dać mu szansę i docenić awangardowy umysł muzyków z Sunderland, którzy nie obawiali się przełamywać stereotypów.


The Floating Men - Tall Shadows (2009)



Najbardziej lubię gdy używając Randomizera natrafiam na zespoły bez żadnego opisu na RYM. Wtedy jedynym elementem określającym zawartość krążka pozostaje okładka. W przypadku "Tall Shadows" przedstawia ona kobietę na łóżku w czerni i bieli. Czyżby jakiś darkwave? A może black metal? Folk metal? Nic bardziej mylnego. The Floating Man to najprawdziwszy Indie Rock. Płyta uczy Nas równocześnie, że nie warto wierzyć w etykietki. Krążek jest bardzo bezpieczny - panowie nie uciekają się do szczególnych rozwiązań, grają swoją muzykę zamknięta w ramach gatunkowych od A-Z. Sporo tutaj brzmień folkowych w stylu Jamesa Taylora, lekkości Grand Funk Railroad i czystej zabawy dźwiękami w stylu wielu wykonawców country. Ciężko poprzez to jednoznacznie zaklasyfikować ten album, jednak najbliżej moim zdaniem mu do folk rocka. Jego zawartość to natomiast doskonały przykład, jak proste patenty sprawdzają się często równie dobrze jak i najwymyślniejsze riffy i melodie. "A Pillar Of Stone" pięknie przypomina dlaczego folk jest tak doskonały, przemycając do pozytywnej w gruncie rzeczy piosenki molowe wstawki. Z drugiej strony mamy smutne i emocjonalne piosenki jak "Friday Afternoon", które wydają się wyrwane prosto z repertuaru Bruce'a Springsteena. Z trzeciej z kolei "Forgiven" mogło by się znaleźć na "Best Of" grup jak Smokie. Tak więc - dla każdego coś miłego.


Tater Famine - An Untimely Fashion (2008)



Opaleni kalifornijskim słońcem muzycy Tater Famine szturmem zdobywają moją uwagę. Akustyczne trio, które stara się wymykać klasyfikacjom (jednak najbliżej im do akustycznej wersji Dropkick Murphys i sceny folk-punk) debiutem udowadnia, że i w roku 2008 znajdowało się miejsce dla grania współcześnie prezentowanego przez chociażby The Dead South. Wspaniałe brzmienie gitary akustycznej wspartej szybkimi dźwiękami mandoliny tworzy klimat pustynnych wypraw z głębokiego południa. Piękne molowe kawałki w stylu "Mama" budują cudowny klimat, który w akustycznych aranżacjach ma szczególnie ważne znaczenie, a smutek zaszyty w piosence najlepiej sprawdza się właśnie z tym brzmieniem. Pomimo dominacji bluegrassu, słychać tu także echa muzyki irlandzkiej i szkockiej. Stanowi to wspaniały mariaż, który świetnie urozmaica kolejne utwory na niekrótkim w końcu krążku (44 min). Niestety, prawdziwa "jazda" rozpoczyna się w okolicach połowy płyty, jak gdyby zespół w studiu z każdym kolejnym utworem dopiero zdobywał pewność, jaki efekt końcowy chcą osiągnąć. To zaburza mocno jego odbiór i odbiera mu siłę uderzenia, na jaką na pewno było by go stać, gdyby zachować poziom utworów takich jak "The Write Off" czy "Say It Straight".


Thriftworks - Terry - D



Randomizer często zaprasza mnie do odsłuchu gatunków, z którymi dotychczas nie miałem w ogóle do czynienia. W tym przypadku padło na Wonky - styl muzyki elektronicznej oparty na "beztroskich" i "niestabilnych" bitach, zapoczątkowany w 2008 przez artystów dubstepowych z Wielkiej Brytanii. Thriftworks, czyli Jake Atlas produkował muzykę od kiedy miał 16 lat, a elementami jego stylu stało się tworzenie "niekonsekwentych, chwiejnych bitów"[1], co stanowi o jego unikalności. I płyta rzeczywiście sprawia takie wrażenie, słuchacz nigdy nie wie, czego może się spodziewać - czy minimalistycznych plumknięć, czy może potężnego uderzenia linii basu. Takich momentów jest sporo - przejście od "Pigeon Holed" do "Gold Liftah" (opartego na podobnej melodii co wcześniejsze "Viscosity" zresztą) może niejednego zaskoczyć. "Smokey The Bear" to z kolei piosenka prosto z amerykańskich kreskówek, przetworzona na dość mroczny trip-hopowy odlot. Triftworks nie boi się eksperymentów, a to zdecydowanie stanowi najmocniejszy element całej płyty.


Thee O'Kellys - Attic Demos



Zespół owiany niemałą internetową tajemnicą sklasyfikowany jako "Gothic Country"? Jestem za. Wywodzący się z Portland w Ohio duet już samą dość mroczną i niepokojąca okładką płyty serwuje nieprzeciętne doznania wizualne, choć to nie ona zdobi krążek muzyczny. Daniem głównym pozostaje brzmienie, które w przypadku tego konkretnego albumu jest intymne, ciche i przytłaczające klimatem. Niewielkie przełamania pod postacią "Hell On Earth" czy "Graveyard Dream Blues" nie odwracają zbyt mocno uwagi od tematu płyty, którą jest prowadzona doom rockowymi podkładami i głosami O'Kellych, które w duecie mocno kojarzą mi się z "Where The Wild Roses Grow" Nicka Cave'a i Kylie Minogue. Płyta piękna i zasługująca na wyróżnienie.




Komentarze