Candlemass - The Door To Doom (2019)


Wielki powrót, czy raczej wielkie rozczarowanie?

Kiedy kilka lat temu pisałem podsumowanie kariery Candlemass był to moment w pewien sposób smutny. Rozpad zespołu ogłoszony przez basistę stawał się faktem i prawdopodobnie nigdy więcej nie mieliśmy usłyszeć najlepszych, prócz Black Sabbath, przedstawicieli doom metalowego światka.  Nigdy więcej krążków takich jak "Nightfall" czy "Candlemass", do których epickości żaden kolejny poznawany przeze mnie zespół z tego gatunku nawet się nie zbliżył.


Z czasem jednak przyzwyczaiłem się do ich nieobecności na scenie, traktując jako legendy. I nagle w 2016 roku otrzymuję informację o ich powrocie z epką a kolejną wydają już 2 lata później. Apetyt wzrastał w miarę jedzenia, tak więc wyczekiwaliśmy informacji o pełnoprawnym albumie. I w końcu nadszedł ten sądny dzień - pierwszy album Candlemass od 7 lat. Niestety, dla zespołów, które powracają/mają dłuższe przerwy w nagrywaniu utworów jestem bardzo krytyczny i ciężko znaleźć albumy z "powrotami" na scenę, które miały by u mnie status podobny do największych klasyków. Candlemass to jednak jeden z moich ulubionych zespołów w ogóle, więc może ten aspekt sprawi, że będę dla nich delikatniejszy. Sprawi? Może sprawi...? Choć troszeczkę...?

Klasyczne albumy Candlemass nie porażały zazwyczaj liczbą utworów a raczej ich długością. Podobnie jest i w tym przypadku - płyta trwająca 50 min, jednak zamknięta w jedynie 8 kawałkach, czyli można uznać, że planem Edlinga i spółki był potężny i szybki strzał w twarz, a potem kolejne odtworzenia miały by być uznane za docieranie się z tym krążkiem. Cóż miało by to sens, gdyby ten album oddawał magię lat 80. w doom metalu we współczesnej otoczce. Natomiast krążek wydaje się być współczesnym obliczem doom-u z elementami klasycznych dokonań grupy, co nie brzmi już tak zachęcająco. 

I na wstępie muszę się zgodzić z opinią wydaną na BMG, ponieważ to nie jest najlepszy album doom metalowy tego roku, nie jest to najlepszy album Candlemass, a gdyby spojrzeć na ich katalog znajdował by się raczej bliżej końca niż początku. Jest to jednak najlepszy album Candlemass w perspektywie 7 lat zawieszenia działalności i 35 odwieszenia mikrofonu na kołek przez Johana Lanquista. Tak, Lanquist ostatni raz śpiewał na debiucie grupy. Chciało by się napisać o "powrocie klasycznego składu", jednak to jedynie reboot na stanowisku wokalisty, a szkoda. Co więc proponuje Candlemass a.d. 2019? Klasyczne brzmienie przeplecione z elementami innych gatunków, trochę improwizacji i zaskakujących kierunków. Ale po kolei.

Otwierający "Splendor Demon Majesty" może się podobać. Mocne, ciężkie brzmienie gitar, które wciąż jest dla mnie niepowtarzalne i pierwsze wersety wyśpiewane przez Johana, które, cholerka, brzmią naprawdę dobrze. Najważniejsze, że odpalając krążek na dzień dobry wiem, z jakim zespołem mam do czynienia i nie uderzają mnie w uszy zbyt mocne chęci wybicia się na współczesnych trendach. Powolny, walcowaty riff, demolująca perkusja - jest doskonale. Opus magnum tego krążka pozostaje "Astrolus - The Great Octopus" z gościnnym występem samego Tony'ego Iommi'ego (!), stanowiący prawdziwą eksplozję termonuklearną pod względem zawartości najlepszych elementów stylu grupy. "Death's Wheel" wzbudza u mnie mieszane uczucia, z jednej strony mam mocne skojarzenia z ostatnim krążkiem Ghost, gdzie próba obrony tego pop rocka przez trve metalowców woła o pomstę do Lucyfera, z drugiej natomiast u Candlemass to brzmienie pozwala na chwilę oddechu. Niestety, nie wszystkie elementy zdają się zazębiać w podobny sposób. "Bridge Of Blind" to najmniej doom metalowy kawałek tego krążka, wręcz inspirowany power metalem, co zdecydowanie wybija z immersji budowanej wcześniej. Ciężko również słucha się "Black Trinity" z żenującym momentami tekstem. Jednak same utwory bronią się instrumentalnie. Największym minusem krążka jest jednak poziom tekstów, brzmiących po prostu patetycznie. Doczepić się można również do formy wokalnej Lanquista, który współcześnie odnalazł by się na wydawnictwach wspomnianej wcześniej Avantasii.

Wersja japońska zawiera dodatkowo wszystkie utwory z epki "House Of Doom" z zeszłego roku. Przede wszystkim pierwszą wersję utworu tytułowego, który jest ewidentnie brudniej zmiksowany i przez to bardziej agresywny niż na tegorocznym wydaniu. Sama epka pokazuje, że jednak można zrobić dobry kawałek doom metalowy w wersji akustycznej, magia zespołu nadal jest silna a walec dalej miażdży. 

Cóż, każde kolejne przesłuchanie stanowiło dodatkowy atut dla tego albumu. Smaczki ukryte w brzmieniu "Under The Ocean" pomimo dość stereotypowych elementów pozwalają mimo wszystko na przyjemność z odsłuchu, a wokal Johana choć tak różny od debiutu, pozostaje elementem świadczącym o wielkości tej grupy. Jeśli ma być to otwarcie nowego rozdziału, to jak najbardziej jestem na tak.



Ocena:  4.16/5






Komentarze