Worst Five - Rap

5. Gedz - 247365


Najlepszym wśród najgorszych w tym roku okazuje się Gedz - malborski raper spod egidy B.O.R. Records. Tegoroczna płyta, pomimo trafienia w moje gusta bardziej niż poprzedzający ją album "Ameba" ('Limitless808" nie wskoczył do odtwarzacza), nie pozostawiła we mnie zbyt wiele pozytywnych wibracji. Trudno zresztą jednoznacznie stwierdzić dlaczego, ponieważ wśród tegorocznych wydawnictw z polskiego podwórka, "Ghostwriter" zdecydowanie zapisał się złotymi zgłoskami w pamięci jako jeden z najbardziej chwytliwych singli a.d. 2018. Co z tego, kiedy jednocześnie nie chce się powracać do tej płyty bardziej niż do pierwszego lepszego soundcloudowego rapera z pojedynczym mocnym singlem na koncie? I to może być głównym zarzutem wobec całej kariery Gedza - świetnie sprawdza się na refrenach i jako uzupełnienie gospodarza, jednak działalności solo zabrakło w moim odczuciu jednego z podstawowych pierwiastków - repeat value. Wciąż jednak z przyjemnością posłucham na odtwarzaczu "Droopy" z fajnymi prztyczkami w nos starej gwardii, wspomniany "Ghostwriter" z dancehallowym bitem i świetnym refrenem, podkręconym jeszcze w remixie P.A.F.F.A. czy utwór tytułowy wpisujący się doskonale we współczesny amerykański trap. Wciąż jednak pozostają to utwory, które dobrze sprawdzą się na liście utworów z 500 kawałkami, gdy wpadną na random a nie wspaniałe hymny współczesnego rapu ze zwrotkami, które można by sobie wytatuować na plecach.


4. Lil Wayne - Dedication 6: Reloaded


Była to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie płyt tego roku - po długim okresie zwodzenia fanów w temacie "Cartera V" w końcu dotarła informacja o nowym wydawnictwie, najpierw w grudniu zeszłego roku pojawiło się "Dedication 6" a miesiąc później w styczniu 2018 część 2 vel. "D6: Reloaded". I choć "Dedication 6" nie pozostawiło po sobie szczególnie dobrego wrażenia, tak otrzymanie nowej muzyki od Wayne'a to zawsze święto. I pomimo, że w bibliotece pozostawiłem więcej utworów niż z pierwszej części i Wayne brzmi momentami jak w latach swojej świetności (ten klimat z "Mr. Carter" ahh) a lista gości również stanowi doskonałe dopełnienie dla jego artystycznej wizji tak... nie chce się do tego wracać. Mógłbym zasadniczo skopiować swoją opinię co do Gedza, i wspomnieć jedynie, że jest to blamaż dla tak doświadczonego rapera, który wychował pokolenia współczesnych traperów i kładł podwaliny pod ten sub-gatunek. I wciąż mógłby obdzielić swoją charyzmą na mikrofonie 10 najlepszych traperów młodego pokolenia i pozostać na szczycie tego łańcucha pokarmowego. Dodatkowo, znane od lat doskonałe ucho do bitów powoduje, że wałki jak "Go Brazy" czy wspaniały "Big Bad Wolf" od pierwszego odsłuchu wkręcają się w głowę jak śruba i nie chcą odpuścić. "Family Feud" mogło by spokojnie znaleźć się na "Watch The Throne 2" Kanye'go i Jaya a "Gumbo" to prztyczek w nos nowego pokolenia, które usilnie próbuje rozkręcić skostniały gatunek trapu, a Wayne pokazuje, że z samych podstaw można wykreować prawdziwego bangera. Skąd więc obecność na liście Worst? Stąd, że choć wspaniale to brzmi, nie można powiedzieć, żeby Wayne wyznaczał kierunki, odkrywał jakieś nieznane wody - to po prostu dobra trapowa płyta, ale od persony pokroju Wayne'a można oczekiwać zdecydowanie lepszych efektów. 


3. J.Cole - KOD


Gdyby nie pojawił się tutaj J.Cole, to zapewne większość z Was by się mocno zdziwiła. Po moich dotychczasowych doświadczeniach z pisaniem recenzji rapowych, poruszałem się raczej po propozycjach raperów, którzy mają na mikrofonie coś do powiedzenia i przekazują jakieś prawdy. Dlatego też mocno oczekiwałem na najnowsze rozdanie ze stajni jednego z najlepszych storytellerów współczesnego pokolenia (niestety nie przesłuchałem najnowszego dzieła Masta Ace'a, ale o tym w osobnej notce). Od początku większość słuchaczy ostrzegała przed sennymi podkładami i beznamiętnymi wersami, jednak zbywałem te obawy przekonaniem, że to przecież autor "The Come Up" a i najnowsza "4 Your Eyez Only" była świetnym powrotem na rapowy top, jak w takim razie można mieć jakiekolwiek obawy co do kolejnego wydawnictwa w jego dyskografii. Jakże się zawiodłem... Przede wszystkim, głosy mówiące o jego megalomanii zostały potwierdzone prezentowanymi wersami. Często poruszając się po trapowych bitach uderza w prezentowane przez nowe pokolenia przekonania i rozwiązania, czyli na przykład, że najważniejsze w życiu jest posiadanie ogromnego domu z wielkim basenem i wielu kobiet. I czemu to miało by być złe? Traperzy kręcąc liczby mają jak najbardziej prawo do chwalenia się tymi wynikami. Ponadto praktycznie każdy kawałek zawiera wersy mówiące o tym, jak to podobno młode pokolenie próbuje wybić się na jego plecach. Niestety, Jeremiah zapomina, że od dawna nie dzielił miejsca w rapowej czołówce i stał się dinozaurem pokroju Bronze Canibusa i stanowi współcześnie raczej przyrodniczą ciekawostkę. A jak prezentuje się sama muzyka? Bity są niestety dość mocno standardowe i nie zbliżają się poziomem do tych słabiutkich mumble raperów, którzy to podobno nic nie potrafią nagrać. Rzeczywiście jego nawijka jest również miałka i monotonna, choć słychać, że rapuje z pozycji lidera/mentora co w efekcie tworzy naprawdę ciężkostrawną mieszankę. Jednak doceniam przede wszystkim "Photograph" i "Kevin's Heart" gdzie zaprezentował ciekawe podejście do trapowego bitu.


2. Dwa Sławy - Coś Przerywa


Zwycięzcy dwóch poprzednich podsumowań tym razem w czołówce najgorszych płyt tego roku? Czy to jakiś żart? Niestety, jest to tylko i wyłącznie smutna prawda. Po nagraniu przebojowej "Ludzie Sztosy" i refleksyjnej "Dandys Flow" chłopaki zdecydowanie stracili rezon i pogubili się w sprawie kierunku, w jakim chcieli by podążać. Z jednej strony produkują "Halo?", które spokojnie znalazło by miejsce na zeszłorocznej płycie, z drugiej aberrację pod postacią "Buty Do Wódy", który to podpina się pod najgorsze mariaże rapowo-elektroniczne. Tworzą drugą część "A Może By Tak" kontynuując ten piękny styl w "To Brzmi Jak", żeby trzepnąć po uszach radiowym mdłym "No Cześć", gdzie właściwie sami stanowią tło (ponadto, BobAir co to kurwa za bit?!). Najgorszym elementem tego wydawnictwa staje się fakt, że coraz częściej słychać, że Sławy przestają się starać, a działać pod publikę typowo radiową. Miałkie bity, tematyka jak z pisemek dla rozentuzjazmowanych kobiet po 40. Unikanie hasztagów wychodzi im na dobre, ale wydaje się, że stracili motywację, by tworzyć interesujące, porywające historie. Ponadto ciągły brak większej liczby gości ma wpływ na ich odbiór, gdyż chociażby "Drugi Koniec Świata" dzięki urozmaiceniu KęKim stał się jednym z lepszych utworów całego krążka. Wydaje się, że zmiana planów wydawniczych i wyjście na własny label spowodowała, że popuścili sobie cugli i po prostu się nie przyłożyli. Tak więc, na Nowy Rok życzenia - kolejna płytka w 2020 i powrót Dulewiczów na produkcję.


1. BROCKHAMPTON - Iridescence


Ach, jaki to był rok dla tego składu - najpierw wszyscy byli wciąż zajarani ich świętą trójcą płytek "Saturation", a później jak grom z jasnego nieba uderzyła informacja o zarzutach pedofilskich dla Ameera. Powiem szczerze, niespecjalnie obeszła mnie ta informacja, ponieważ nie wsłuchuję się w ich dokonania na tyle głęboko, żeby rozróżniać poszczególnych wykonawców tego rapowego boys-bandu, ale po prostu oczekuję, że kolejne zwrotki zazębią się w sposób, który zniszczy mi totalnie głowę. Podobnie jak w przypadku chociażby Death Grips (kolejny album, który umknął moim uszom). Iridescence to jednak totalne nieporozumienie. Przede wszystkim, BROCKHAMPTON to skład, który był dla mnie tym kolejnym niezrozumiałym fenomenem, który przemówił do mnie z czasem (casus Radiohead), i obecnie dwie pierwsze części trylogii szanuję bardzo mocno. Z wielkim uśmiechem przyjmuję do siebie informację o powstaniu nowego krążka, już szukam mu miejsca w top 5 najlepszych krążków tego roku... a tu niespodzianka - to jest top, ba numer jeden ale najgorszych krążków rapowych tego roku i największe rozczarowanie. Iridescence to po prostu kolejny rapowy krążek, bez tych wszystkich elementów stanowiących o wielkości tego składu - różnorodności wokalnej, przeplatanych brzmieniach z soulem, funkiem i r&b, indywidualizacji utworów pod względem doboru muzyków (czasy AOTP się przypominają). Tego wszystkiego tu nie ma. A co pozostało w takim razie? Pośmiertne podrygi, jakoby odejście Ameera zabiło całą kreatywność - "J'ouvert" to przykład, że jednak jeszcze chcą zawalczyć, podobnie dwa "miejskie" kawałki, czyli "New Orleans" i "Berlin". Słychać jednak uderzającą monotonię bitową, kiedy najgłośniejszym elementem kolejnych utworów jest bas a nie linia melodyczna. Bity zresztą są mało zapadające w pamięć i znikają całkowicie w natłoku wspomnianej basowej ofensywy. Cieszyć może jedynie, że słychać jeszcze elementy dawnych BROCKHAMPTON i one dają szansę, że z kolejnymi wydawnictwami poziom powróci.

WYRÓŻNIENIA:

Poza tymi wydawnictwami na uwagę zasługuje jeszcze kilka albumów o wysokich oczekiwaniach środowiska, których nie spełniły w moim mniemaniu w najmniejszym stopniu. Kolejność przypadkowa. 
  • Kali - V8T
  • Gruby Mielzky - Komik Z Depresją
  • Taconafide - Soma 0.5/0.25
  • JPEG Mafia - Veteran
  • Rich Brian - Amen
  • Rejjie Snow - Dear Annie
  • Eripe - Serial Killer/Serial Chiller
  • Zeus - To Pomyłka.
  • Kodak Black - Heartbreak Kodak
Gdybym miał o nich napisać cokolwiek, nie dał bym rady; są to albumy o totalnym braku jakichkolwiek elementów wyróżniających z zalewu tegorocznych premier, a ogłaszane jako objawienia - naprawdę?

Komentarze