Randomizer #1

Dziś ruszam z nowym cyklem wydawniczym na blogu. Na czym on będzie polegać? Mianowicie, RateYourMusic, czyli najlepsza w moim przekonaniu baza informacji o zespołach i utworach posiada w swojej ofercie słuchanie albumów z przypadku. Dzięki temu nigdy nie wiadomo, na co się trafi, być może singiel jakiegoś podziemnego zespołu death metalowego, a może najnowszą płytę Mariah Carey. Lubię niespodzianki, dlatego bez przedłużania, zaczynajmy.

Meindert Talma - Jannes Van Der Wal (2016)

Zaczynamy od płyty dość nowej. Meindert Talma to duński piosenkarz lo-fi i klawiszowiec. Sam gatunek lo-fi jest mi praktycznie zupełnie obcy, być może spotkałem się z nim we fragmentach utworów, jednak nie potrafił bym ich nawet tak zakwalifikować. Sama płyta jest hołdem złożonym duńskiemu graczowi w warcaby, Jannesowi Van Der Walowi, który w roku 82' został mistrzem świata w tej dyscyplinie. Poza tym był uważany za bardzo pogodnego i lubiącego żartować człowieka. Niestety, zmarł na leukemie w wieku zaledwie 40 lat. Płyta zostaje otwarta prawdziwym muzycznym poematem na jego cześć, 22 minutową przebieżką przez historię jego życia, od momentu narodzin, młodości, kiedy odkrył w sobie miłość do warcabów, a nawet obsesję na ich punkcie. Punktem kulminacyjnym utworu okazuje się historia walki z Harmem Wiesmą, która zakończyła się jego porażką i spowodowała prawdziwy upadek legendy. Niestety, trudno znaleźć więcej informacji na temat poszczególnych utworów. Natomiast warto skupić się nad warstwą instrumentalną płyty. To prawdziwy kolaż pozytywnych i negatywnych emocji, zamkniętych pod postacią klawiszowych pasaży Talmy i delikatnej gry jego współpracowników z zespołu The Negroes. Klimatycznie płyta uderza zazwyczaj w smutne i negatywne tony, jednak biorąc pod uwagę jak potoczyła się historia bohatera krążka, ciężko mieć wobec takiego rozwiązania jakieś zarzuty. Utwór "Dam Dam Dam", jest doskonałym przykładem, jak wiele może zmienić kontekst, jak odbiór dźwięków jest mocno uzależniony od tematyki płyty - dla mnie jest to utwór bardzo smutny, choć nie posiada właściwie żadnego tekstu, oprócz tytułowego rytmicznego "dam dam dam" śpiewanego przez muzyków, tak od razu kojarzył mi się z tragizmem leukemii i problemami ludzi chorujących na tę straszną chorobę. Bardziej pozytywnym natomiast staje się utwór "When I Play Draughts, I Don't Feel Hungry", który może być odebrany jako prezentacja pogodzenia się z losem przez Van Der Wala i utrzymania mimo wszystko pozytywnego nastawienia wobec świata. Doskonały krążek.

Ocena: 5.0/5


Big Black - Songs About Fucking (1987)

Noise rock to taki gatunek, który doprowadził brzmienie zniekształceń w muzyce do perfekcji. Sam trzask w jego przypadku stanowi ogromną wartość dodaną. I z tych korzeni wyrasta Big Black zapraszając do zapoznania się z ich trzecią i ostatnią płytą w dyskografii. Niecałe 30 minut grania, zamkniętego w 13 króciutkich strzałach zachęca do bliższego poznania. Lider i wokalista Steve Albini zaprasza do świata psychodelicznych wynaturzeń i klimatu punkowych piwnicznych imprez z lat 70. Osobiście momentami czuję tutaj nawet dalekie echa Joy Division, co już samo w sobie stanowi nieprzeciętną wartość dodaną dla tego wydawnictwa. Dominuje jednak szaleństwo i piana na ustach zamiast narkotycznych poetyckich podróży przez czasoprzestrzeń prezentowanych przez Curtisa. Brzmienie instrumentów to również bardzo ciekawa kwestia - udało się uzyskać brzmienie demo przy bardzo wysokim poziomie produkcji - to zasługa Johna Lodera, współpracującego również chociażby z Pixies czy PJ Harvey. Pozwala to na zachowanie odpowiedniego poziomu naturalizmu i zwierzęcej brutalności bez utracenia przyjemności dla słuchu, co często jest przywarą nagrań demonstracyjnych. Natrafiamy również na pewne odwołania do post-punku chociażby pod postacią "Kitty Empire". Wspaniałe przełamania i aranżacja, teoretycznie tak bardzo nieuporządkowane utwory, zarzucające słuchacza setką dźwięków na raz, akustyka nagrań live - wszystkie te elementy tworzą obraz płyty nieprzeciętnej.

Ocena: 4.23/5


Dream Theater - Dark Side Of The Moon (Official Bootleg) (2006)

Dream Theater jacy są każdy widzi, jedni ich kochają, inni nienawidzą (casus Radiohead się kłania). Osobiście nigdy zbyt wysoce nie ceniłem tego zespołu, choć trafiają im się ciekawe momenty w dyskografii (np. Black Clouds & Silver Linings). W przypadku tego bootlega mamy do czynienia z kolejnym hołdem w dzisiejszym odcinku, jakim to na pewno można nazwać cały koncert Dream Theater poświęcony ich idolom Pink Floyd. Nie jest to częsta praktyka, czasem w ramach gigu pojawiają się jakieś covery, jednak aby odegrać całą płytę? Trzeba być naprawdę zakochanym w danym zespole lub cierpieć na niemałą megalomanię (co ciekawe, obydwa te stwierdzenia tyczą się Dream Theater równocześnie). Wersja która trafiła w moje ręce zawiera dwa krążki - zapis koncertu "Dark Side Of The Moon" oraz drugi krążek z coverami innych utworów Watersa i spółki. Generalnie trudno powiedzieć cokolwiek odkrywczego na temat tego wydawnictwa - brak tutaj właściwie jakichkolwiek elementów stylistycznych DT, a zespół stara się jak najwierniej oddać klimat gigów Floydów. W ramach ciekawostki jak najbardziej, jako element dyskografii Dream Theater płyta broni się niestety dosyć słabo. Nie jest ona zła per se, a jako zbiór coverów jest naprawdę przyjemna, jednak za mało tutaj stylu Dream Theater a za dużo chęci bycia Pink Floyd bardziej niż sami Pink Floyd. Choć, potwierdza to pompatyczność i zadufanie zespołu oraz fanów co do tworzenia ponadczasowych dzieł i kreowania kultur. Generalnie album brzmi dobrze, ale nie można nie odwołać się do największego wkładu DT w brzmienie tego krążka - Jordana Rudessa i jego keybordu. Zupełnie niszczy "Any Colour You Like", tworząc z niego właściwie kolejny utwór LaBriego i spółki. Zasadniczo nie odbiega również od oryginału, jednak instrument będąc zaprogramowanym nieco wyżej atakuje bardziej agresywnie i kompletnie psuje klimat. Wydawnictwo dla najzagorzalszych fanów DT.

Ocena: CD1 4.44 CD2 4.28




Komentarze