Axel Rudi Pell - Into The Storm (2014)
Jako, że dotarłem do końca dyskografii tej grupy, postanowiłem ten fakt uhonorować recenzją. Początkowo sądziłem, że będzie to pełnoprawna recenzja, gdyż ARP należy do jednego z moich ulubionych gitarzystów power/heavy metalowych, jednak niestety to konkretne wydawnictwo zaskoczyło mnie niezwykle niemiło. W przypadku tego zespołu można by bez kozery mówić o wypaleniu, powielaniu schematów i grze na jedno kopyto. Dotychczas było to dla mnie jednak niwelowane pięknymi melodiami, molowymi wokalizami Gioeliego, a wcześniej i innych wokalistów, którzy to przewinęli się przez line-up i oczywiście zabójczą grą solową Pella. Nie wiem co zdarzyło się akurat w roku 2014, ponieważ zarówno "Game Of Sins" z roku 2016 (który to album de facto był moją pierwszą stycznością z zespołem) i najnowszy, wydany w tym roku "Knights Call" utrzymują poziom największych dokonań z lat 80. i 90. Natomiast ta płyta pomimo wielu podobieństw wydaje się stworzoną po jakimś ogromnym tąpnięciu w składzie zespołu, nie czuć tu w ogóle tej chemii, która dotychczasowo prowadziła te pędzące riffy i mocne, falsetowe zaśpiewy będące clou programu przez tyle lat. Wystarczy posłuchać chociażby "Hey Hey My My", który ma wszystko, co powinno powodować szybsze tupanie nogą, a jednak pierwsze skojarzenie poprowadziło mnie w rejony Europe i ich płyty "Final Countdown". To nie jest heavy metal, to jest AOR pod płaszczykiem heavy metalu, i to po prostu boli.
Ocena: 0/5
Są na współczesnej scenie artyści, których jakakolwiek krytyka zostaje odebrana jako zamach na świętość i naruszenie pewnego tabu, które cicho zostało stworzone w kręgach muzycznych. Do takich osób w mojej ocenie zdecydowanie można zaliczyć Joe'go Satrianiego - instrumentalistę, mentora i promotora takich sławnych gitarzystów jak Steve Vai czy Kirk Hammett, 15-krotnie nominowanego do Grammy oraz zdobywcy tytułu najlepiej sprzedającego się artysty instrumentalnego, poprzez sprzedaż w całej karierze ponad 10 mln płyt. Szanując dorobek, skupiam się w tej chwili jednakże na jego pierwszej płycie, która to właśnie wybrzmiała w moich głośnikach. I niestety, nie jest ona potwierdzeniem jego muzycznego geniuszu i kunsztu w jakimkolwiek znaczącym stopniu. 10 utworów przewija się zasadniczo w tle i nie powoduje szybszego bicia serca. W porównaniu do debiutanckiego krążka Yngviego Malmsteena wypada wręcz karykaturalnie słabo. Przede wszystkim, brak jej uporządkowania, konceptu i obrania konkretnego kierunku - utwory nie są zbliżone brzmieniowo, i nawet mając na uwadze, że płyty instrumentalne dopuszczają większe możliwości interpretacji i awangardowego podejścia do kreowanych dźwięków, tak w przypadku wspomnianego Malmsteena było słychać pewien koncept, oparty w głównej mierze na muzyce klasycznej. Satriani natomiast porusza się jak dziecko we mgle, tutaj szybka solówka, tutaj motyw z bliskiego wschodu, tutaj jakaś ballada, tu znowu heavy metalowe riffy. Jestem zwolennikiem różnorodności, i płyty o takiej stylistyce często goszczą w moim odtwarzaczu, jednak zawsze potrafię jednoznacznie określić styl i brzmienie szczególne dla danego artysty. Debiut Satrianiego to jednak prawdziwy misz-masz stylów i inspiracji podany w wyjątkowo niestrawny sposób.
Ocena: 0.5/5
Wishbone Ash to w mojej przygodzie muzycznej jeden z tych zespołów, który ze statusu "nie kumam fenomenu" przeszedł drogę do "potężny przedstawiciel gatunku". I choć w przypadku zespołów progresywnych nie stawiam ich na równi z King Crimson czy Yes, tak swój wkład w rozwój tego gatunku bezsprzecznie posiadają. Niestety, domeną zespołów z tego kręgu brzmieniowego staje się zatracenie progresywności na rzecz radiowych brzmień w okresie lat 80. I kiedy jeszcze niektóre zespoły, jak wspomniani Yes czy ELP potrafili wybrnąć z tej niezdrowej fascynacji i chęci przypodobania się gustom w pewnym stopniu z twarzą, tak wiele zespołów zatraciło się do reszty w grze pod publikę. Tak niestety na tę chwilę wygląda również sytuacja z Wishbone Ash - rok 82 i ten krążek stanowią kolejny rozdział dość słabej serii wydawniczej zespołu, rozpoczętej w moim odczuciu w roku 1976 płytą "New England". Już tam słychać było wyczerpanie pewnej formuły i zmianę orientacji muzycznej na bardziej przystępną dla szerszego grona słuchaczy. "Twin Barrels Burning" niestety bez problemu można wpisać w kategorię Adult-Oriented Rock, co dla zespołów progresywnych stało się właściwie normą. Krążek obfituje w delikatne, pop-rockowe piosenki, zniknęła cała magia "Argusa" czy "There's The Rub" zastąpiona okrutnie miałkim i słodkawym graniem dla mas. Żeby zespół choć w solówkach próbował przywrócić klimat nie tak odległych przecież wydawnictw - nie ma na to szans, klimat "Lat 80." jest tutaj wybitnie słyszalny, a muzyka kojarzy się z dzwonami, hawajskimi koszulami i oparami absurdu w klubach z tamtego okresu. Z drugiej jednak strony, trzeba oddać zespołowi, że pomimo braku aspiracji progresywnych, potrafili jednocześnie ugryźć temat pod kątem grania, powiedzmy, hard rockowego. Choć nie są to dokonania z topu tego stylu i tak utwory takie jak "Engine Overheat" czy "Angels Have Mercy" ratują ten krążek przed kompletnym zapomnieniem. Czy jednak taka zmiana kierunku grania jest jakkolwiek wartościowa dla zespołu takiego jak Wishbone Ash? Wątpliwe.
Ocena: 2.22/5
Całą recenzję mógłbym zamknąć w dwóch zdaniach - jeśli poszukujecie następców The Cure na scenie, to nie mogliście lepiej trafić. Pomimo, że jest to moje pierwsze spotkanie z duńskim zespołem, jestem przekonany, że prezentując taki poziom ich poprzednie wydawnictwa nie mogły mieć gorszej prezencji. Jest mocno post-punkowo i momentami gotycko, a i sam Nils Gróndahl swoim głosem bardzo przypomina Smitha. Ponadto, zespół nie zamyka się na inne brzmienia, przemycając nawet klimaty nowojorskich pubów jazzowych. Niestety, próbując stworzyć coś na wzór późnych Joy Division czy New Order przepadają z kretesem. Muzyka zdaje się zbyt płytka i oparta na zbyt dobrze znanych motywach ("Hurrah"). Nie wychodzą im również specjalnie flirty z muzyką obszerniejszą w brzmienia, która to przecież często stanowi miłą odskocznię od dość depresyjnych post-punkowych klasyków ("Pain Killer"). Często przychodzącym na myśl wokalistą jest również Iggy Pop oraz dokonania The Stooges ("Plead The Fifth"), gdzie w tym konkretnym utworze wykorzystane są nawet podobne formy artykulacji fraz. Nie są jednak w stanie zagłuszyć wrażenia prostej odtwórczości. Wszystkie te przywary są jednocześnie naprawdę małymi łyżeczkami dziegciu w tej ogromnej beczce miodu, którą staje się ta płyta dla każdego słuchacza poszukującego dobrego post-punku a.d. 2018.
Ocena: 3.0/5
Gdy pierwszy raz usłyszałem "Redemption" w radiu, zastanawiałem się przez chwilę, czy aby nie ominął mnie jakiś przebój z "Different Shades Of Blue". Gdy dotarło do mnie, że jest to zupełnie nowy singiel z nadchodzącego krążka, uświadczyłem się w przekonaniu, że Bonamassa zdecydowanie obrał zły kierunek wydawniczy. 4 płyty w 3 lata to sporo, nawet na tak doświadczonego muzyka, i choć "Blues Of Desperation" było naprawdę dobrą płytą, tak "Black Coffee", wydane wspólnie z Beth Hart posiadało już oznaki zmęczenia materiału. Joe nie starał się wyjść poza swoją strefę komfortu, serwując nam już lekko zleżałe motywy, a płyta broniła się właściwie tylko potężnymi wokalizami Beth. Odpalając najnowsze wydawnictwo, powracamy do klasyki - odpowiednio mocne i agresywne wejście, można wręcz rzec, standardowe. Wsparcie chóru kobiecego i możemy odhaczyć zachęcenie do dalszego słuchania. Tak to niestety nie działa, nawet najlepsze dania po pewnym czasie zdołają się przejeść. Z drugim utworem jest nieco lepiej, "King Bee Shakedown" to świetne boogie w stylu ZZ Top i aż brakowało mi tam wokalu Gibbonsa. Naprawdę ciężko pisać o tym krążku unikając powtórzeń z poprzednich recenzji - nie ma tu prawdziwych zmian a płyta brzmi, używając mocnych stwierdzeń, jak kolejne wydawnictwo Joe'go. "Self-Inflicted Wounds" to "Drive" z "Blues...", "Pick Up The Pieces" delikatnie zachęca zmianą klimatu na bardziej jazzowy, jednak nie jest to utwór stworzony lepiej od klasyków gatunku. Wyróżnia się się jeszcze "Ghost Of Macon Jones" jednak tutaj znów słyszę echa poprzedniego solowego albumu. I tak jest cały czas. Płyta dla naprawdę zatwardziałych fanów - okazuje się, że do takowych nie należę.
Ocena: 1.25/5
Joe Satriani - Not Of This Earth (1986)
Ocena: 0.5/5
Wishbone Ash - Twin Barrels Burning (1982)
Wishbone Ash to w mojej przygodzie muzycznej jeden z tych zespołów, który ze statusu "nie kumam fenomenu" przeszedł drogę do "potężny przedstawiciel gatunku". I choć w przypadku zespołów progresywnych nie stawiam ich na równi z King Crimson czy Yes, tak swój wkład w rozwój tego gatunku bezsprzecznie posiadają. Niestety, domeną zespołów z tego kręgu brzmieniowego staje się zatracenie progresywności na rzecz radiowych brzmień w okresie lat 80. I kiedy jeszcze niektóre zespoły, jak wspomniani Yes czy ELP potrafili wybrnąć z tej niezdrowej fascynacji i chęci przypodobania się gustom w pewnym stopniu z twarzą, tak wiele zespołów zatraciło się do reszty w grze pod publikę. Tak niestety na tę chwilę wygląda również sytuacja z Wishbone Ash - rok 82 i ten krążek stanowią kolejny rozdział dość słabej serii wydawniczej zespołu, rozpoczętej w moim odczuciu w roku 1976 płytą "New England". Już tam słychać było wyczerpanie pewnej formuły i zmianę orientacji muzycznej na bardziej przystępną dla szerszego grona słuchaczy. "Twin Barrels Burning" niestety bez problemu można wpisać w kategorię Adult-Oriented Rock, co dla zespołów progresywnych stało się właściwie normą. Krążek obfituje w delikatne, pop-rockowe piosenki, zniknęła cała magia "Argusa" czy "There's The Rub" zastąpiona okrutnie miałkim i słodkawym graniem dla mas. Żeby zespół choć w solówkach próbował przywrócić klimat nie tak odległych przecież wydawnictw - nie ma na to szans, klimat "Lat 80." jest tutaj wybitnie słyszalny, a muzyka kojarzy się z dzwonami, hawajskimi koszulami i oparami absurdu w klubach z tamtego okresu. Z drugiej jednak strony, trzeba oddać zespołowi, że pomimo braku aspiracji progresywnych, potrafili jednocześnie ugryźć temat pod kątem grania, powiedzmy, hard rockowego. Choć nie są to dokonania z topu tego stylu i tak utwory takie jak "Engine Overheat" czy "Angels Have Mercy" ratują ten krążek przed kompletnym zapomnieniem. Czy jednak taka zmiana kierunku grania jest jakkolwiek wartościowa dla zespołu takiego jak Wishbone Ash? Wątpliwe.
Ocena: 2.22/5
Iceage - Beyondless (2018)
Całą recenzję mógłbym zamknąć w dwóch zdaniach - jeśli poszukujecie następców The Cure na scenie, to nie mogliście lepiej trafić. Pomimo, że jest to moje pierwsze spotkanie z duńskim zespołem, jestem przekonany, że prezentując taki poziom ich poprzednie wydawnictwa nie mogły mieć gorszej prezencji. Jest mocno post-punkowo i momentami gotycko, a i sam Nils Gróndahl swoim głosem bardzo przypomina Smitha. Ponadto, zespół nie zamyka się na inne brzmienia, przemycając nawet klimaty nowojorskich pubów jazzowych. Niestety, próbując stworzyć coś na wzór późnych Joy Division czy New Order przepadają z kretesem. Muzyka zdaje się zbyt płytka i oparta na zbyt dobrze znanych motywach ("Hurrah"). Nie wychodzą im również specjalnie flirty z muzyką obszerniejszą w brzmienia, która to przecież często stanowi miłą odskocznię od dość depresyjnych post-punkowych klasyków ("Pain Killer"). Często przychodzącym na myśl wokalistą jest również Iggy Pop oraz dokonania The Stooges ("Plead The Fifth"), gdzie w tym konkretnym utworze wykorzystane są nawet podobne formy artykulacji fraz. Nie są jednak w stanie zagłuszyć wrażenia prostej odtwórczości. Wszystkie te przywary są jednocześnie naprawdę małymi łyżeczkami dziegciu w tej ogromnej beczce miodu, którą staje się ta płyta dla każdego słuchacza poszukującego dobrego post-punku a.d. 2018.
Ocena: 3.0/5
Joe Bonamassa - Redemption (2018)
Gdy pierwszy raz usłyszałem "Redemption" w radiu, zastanawiałem się przez chwilę, czy aby nie ominął mnie jakiś przebój z "Different Shades Of Blue". Gdy dotarło do mnie, że jest to zupełnie nowy singiel z nadchodzącego krążka, uświadczyłem się w przekonaniu, że Bonamassa zdecydowanie obrał zły kierunek wydawniczy. 4 płyty w 3 lata to sporo, nawet na tak doświadczonego muzyka, i choć "Blues Of Desperation" było naprawdę dobrą płytą, tak "Black Coffee", wydane wspólnie z Beth Hart posiadało już oznaki zmęczenia materiału. Joe nie starał się wyjść poza swoją strefę komfortu, serwując nam już lekko zleżałe motywy, a płyta broniła się właściwie tylko potężnymi wokalizami Beth. Odpalając najnowsze wydawnictwo, powracamy do klasyki - odpowiednio mocne i agresywne wejście, można wręcz rzec, standardowe. Wsparcie chóru kobiecego i możemy odhaczyć zachęcenie do dalszego słuchania. Tak to niestety nie działa, nawet najlepsze dania po pewnym czasie zdołają się przejeść. Z drugim utworem jest nieco lepiej, "King Bee Shakedown" to świetne boogie w stylu ZZ Top i aż brakowało mi tam wokalu Gibbonsa. Naprawdę ciężko pisać o tym krążku unikając powtórzeń z poprzednich recenzji - nie ma tu prawdziwych zmian a płyta brzmi, używając mocnych stwierdzeń, jak kolejne wydawnictwo Joe'go. "Self-Inflicted Wounds" to "Drive" z "Blues...", "Pick Up The Pieces" delikatnie zachęca zmianą klimatu na bardziej jazzowy, jednak nie jest to utwór stworzony lepiej od klasyków gatunku. Wyróżnia się się jeszcze "Ghost Of Macon Jones" jednak tutaj znów słyszę echa poprzedniego solowego albumu. I tak jest cały czas. Płyta dla naprawdę zatwardziałych fanów - okazuje się, że do takowych nie należę.
Ocena: 1.25/5
Komentarze
Prześlij komentarz