Prosto Z Głośnika #8


Saxon - Thunderbolt

Po dość nieciekawym nowym krążku Priestów obawiałem się, że scena heavymetalowa zaczyna popadać w marazm. Jej pozycję zdawał się ratować Grave Digger, jednak to pozycja z zeszłego roku, w obecnym natomiast jedynie Loudness i ich "Rise To Glory" wybili się ponad przeciętną. Dlatego też najnowsze dzieło brytyjczyków traktowałem ze zdrowym dystansem, pomimo szerokiej gamy pozytywnych recenzji wśród fanów.

Jakże się zaskoczyłem. Nie można powiedzieć, że Saxon powrócił do czasów "Wheel Of Steel" czy "Denim And Leather", gdyż nagrane one były w konwencji NWOBHM a najnowsze dzieło stanowi potężny i zdrowy kop w zęby dla fanów ciężkiego metalu. Naprawdę, ciężko wskazać słabe ogniwa tego krążka, choć jeśli już bym musiał, to byłby to pierwszy utwór na płycie, posiadający formę intra które, jak to często wspominałem, jest zupełnie niepotrzebne i zabiera jedynie miejsce pełnoprawnym kawałkom. Poza tym - magia. I Biff Byford. Niech mnie kule, jak ten człowiek brzmi - 67 lat na karku i wciąż silny, posiadający pełną skalę wokalu - przykro mi Panie Halford, w tej kwestii Pan nawet nie ma podejścia. A Doug Scarratt? Gra w zespole od jedynie 95 roku a potrafi tak idealnie oddać niuanse brzmienia specyficznego tylko dla Saxon, przemycić feeling NWOBHM pozostając w heavy metalowym jądrze - perfekcja. To jeden z tych krążków, na których cześć można by napisać książki, a i tak nie oddały by one w pełni przeżycia, tak przeżycia, jakim jest obcowanie z tym albumem. Jest on jak najlepszy szwajcarski zegarek, wszystkie tryby ze sobą współpracują idealnie od początku do końca. 

Warto też podkreślić, że dla mnie Battering Ram było naprawdę złą płytą, bez jednego przebłysku dawnego geniuszu Saxon. A teraz przechodzimy na drugą stronę skali - coś wspaniałego.

Ocena: 5/5



Holy Motors - Slow Sundown

Miewam ostatnio spory dysonans poznawczy. Z jednej strony doceniam ciągle silną pozycję zespołów z kręgu black i death metalu i niezmiennie interesujące rozwiązania przez nie stosowane z drugiej coraz częściej łapię się na uwielbieniu dla kapel grających indie rocka i downtempo. Jest to dla mnie sporym zaskoczeniem, gdyż dotychczas omijałem takie klimaty szerokim łukiem. Kiedy jednak są one reprezentowane przez grupy takie jak Holy Motors trudno przejść obok nich obojętnie.

Grupa została założona w 2013 roku w Tallinie. Ich głównym przedstawicielem jest Ellian Tulve, odpowiadająca za wokal. Pierwszy singiel, "Heavenly Creatures/Running Water" pojawił się już w roku 2015 i z miejsca rozbudził zainteresowanie Dream Popowym brzmieniem. Delikatne wokalizy płynące po minimalistycznych podkładach mogły się zdecydowanie podobać. Jednak do pełnoprawnego debiutu przyszło Nam poczekać kolejne 3 lata.

I tak oto pojawiła się recenzowana właśnie płyta. Nie jest to krążek dla każdego. Jej słuchanie wymaga zdecydowanie odpowiedniego nastroju i nastawienia. Brak tutaj elementów wybitnie zapadających w pamięć, zaskakujących zwrotów brzmienia. I pod tym względem może się ona wydawać się monotonna i w pierwszym przesłuchaniu znieczulić nieco słuchacza, poprzez co nie będzie stanowiła dla niego łakomego kąska. Warto jednak dać jej kilka pełnych obrotów w odtwarzaczu, gdyż nie jest również przesadnie długa - 32 minuty to dziś standard raczej wydawnictw markowanych szyldem EP. Jednak wystarczy posłuchać drugiego singla, który zagościł na listach w roku 2017, aby przekonać się, że pod pozorną muzyczną apatią kryją się pokłady ciekawych rozwiązań. Początkowe, nazwijmy je "klasyczne" układy wokalno-instrumentalne ustępują miejsca w drugiej części utworu bardzo ciekawej solówce. 

Brawa należą się także gitarzyście. Jego spokojne pasaże w akustycznym wydaniu doskonale komponują się z sennym, marzycielskim klimatem całości. Nie raz zdarzało mi się słyszeć zbyt agresywne zagrywki w przypadku płyt z tej kategorii gatunkowej, tutaj na szczęście tego problemu nie ma. Warto podkreślić także pełne brzmienie uderzeń bębna, brawa dla speców od masteringu i mixu.

Czy ta płyta zagości w podsumowaniu tegorocznych premier? Nie jestem tego pewny, jednak jeśli otrzymywać debiutanckie płyty, to tylko w takim wydaniu.

Ocena: 4.37/5



Rae Sremmurd - SR3MM

Od czasu wydania w 2015 "SremmLife", na którym miejsce znalazły takie klasyki dla tego kolektywu jak "Lit Like Bic" czy "YNO" zdążyłem dojrzeć jako ich słuchacz i wyczekuję kolejnych płyt z pewną niecierpliwością. Niestety, druga część "trylogii" pozostawiła ogromny niedosyt, zdając się być wydaną jedynie na fali popularności jedynki i tworzącą wrażenie zostania wykreowaną z odrzutów pozostałych z sesji nagraniowych debiutu.

Panowie najwyraźniej wzięli sobie tę sytuację do serca, gdyż na kolejne wydawnictwo oczekiwaliśmy już 2 lata, co stanowi w branży optymalny okres dopracowywania krążka i nadawaniu mu ostatecznych szlifów. Dzieło jest 3 płytowe, jednak podział został ustalony dość naturalnie - po jednej płycie solowej każdego z członków duetu oraz wspólny album sygnowany marką Rae Sremmurd. I tym trzecim krążkiem postanowiłem się zająć.

Od razu można stwierdzić jedno - dwa lata przerwy zadziałały zdecydowanie na korzyść procesów twórczych. Płyta wydaje się bardziej dopracowana, goście prezentują wysoki poziom a dojrzałość duetu zostaje wyraźnie podkreślona pomimo zachowania świeżości debiutu. Nie można jednak równocześnie stwierdzić, że krążek stanowi jakąś platynową koronę w świecie współczesnego trapu - jest tylko, a może aż, dobrym reprezentantem gatunku. Swae ponownie kreuje doskonały, quasi r&b klimat, tak doskonale podkreślający bardziej agresywne linijki Slim Jxmmy'ego. Tym patentem podbili listy przebojów w roku 2015 i o dziwo, stare sztuczki nadal działają. Podkłady nadal klimatem przypominają dokonania Future'a, kodeinowy, mroczny klimat jest tutaj zdecydowanie mocno wyczuwalny. Aż dziw bierze, że nie współpracowali z DJ'em Esco.

A jeśli jesteśmy już przy Futurze - jest on niestety jednym z najsłabszych ogniw tego albumu. Jego slow flow nie wpisuje się w koncept krążka, co można powiedzieć również o większości utworów pisanych przez autorów, bez udziału gości. Wydają się one najmniej ekspresyjne, zawierają co prawda elementy specyficzne i od razu rozpoznawalne, jednak nie stanowią one o ich sile. I tak "Up In My Cocina" jest kolejnym odcinaniem kuponów od mocno zleżałych klasyków gatunku, a "42" w ogóle nie zajmuje uwagi słuchacza. Nie zachęca to zbytnio do rozmieniania się na drobne, jakim w moim mniemaniu było by przesłuchiwanie solowych debiutów członków duetu.

Jest to jednak zdecydowany progres co do środkowego krążka w tej trylogii. Pozostaje wyczekiwać kolejnych ruchów kolektywu, nowej serii a może części czwartej? Kto wie. Póki co, pozostawili po sobie ponownie dobre, mocne wrażenie.

Ocena: 2.78/5



Turbonegro - RockNRoll Machine

Od dłuższego czasu, zastanawiam się jak grupa z taką nazwą i prezencją nie została jeszcze podana do sądu przez progresywne środowiska spod znaku SJW. Szczególnie, że zespół jest równie bezpośredni i obrazoburczy w tekstach i teledyskach. Jednak dla mnie osobiście stanowili oni zawsze całkiem przyjemny folklor gdyż ich dotychczasowe dokonania nie wryły mi się w pamięć w żaden szczególny sposób aczkolwiek ich muzyka potrafi być przyjemna i pozwolić na tupanie nogą.

9 albumów na 26 lat lat działalności stanowi przykład niezbyt obszernej dyskografii. I pomimo faktu, że trafiały się tam perełki ("Never Is Forever", "Ass Cobra") tak zespół nigdy w mojej ocenie nie potrafił się wyrwać z bezpiecznych ram przewidywalnego i zachowawczego hard/punk rocka. Nie wydali płyty przełomowej w historii tych gatunków, jedynie pokazali, że potrafią wyciągnąć z nich najlepsze elementy. Obecny krążek jednak stanowi zdecydowane cofnięcie się w rozwoju. Przede wszystkim zespół skupił się na graniu bardziej ułożonym, pozbawionym pazura przez co utwory w większości brzmią jak dokonania zespołów pokroju Five Finger Death Punch, gdzie radiowe zacięcie jest tak wyraźne, że aż boli. Wystarczy chwilę posłuchać refrenu "Let The Punishment Fit The Behind" by zacząć się zastanawiać, czy aby nie odpaliliśmy przez przypadek krążka Billy Talent. Prawdziwym okrutnikiem okazuje się natomiast "John Carpenter Power Ballad", który zaprzęga dodatkowo eitisowe klawisze do współpracy, kreując klimat najgorszych lat Europe.

Z całej płyty w głowie pozostaje jedynie latające już po polskich rozgłośniach "Special Education" i właściwie tylko z tego powodu, a ponadto dwa utwory. Z poziomu "Sexual Harrasment", które tak wspaniale uwypukliło ponownie najsilniejsze elementy tej grupy spaść do poziomu własnej karykatury? Coś wybitnie poszło zespołowi nie tak w procesie twórczym. Choć z drugiej strony może wystarczy wspomnieć, że 6 lat przerwy wydawniczej najwyraźniej nie było przypadkowe

.Ocena: 0.91/5




Komentarze