Prosto Z Głośnika #7

Witam w kolejnej odsłonie cyklu "Prosto z Głośnika". Dziś zapraszam szczególnie fanów nietypowych, ambitnych brzmień.

***

Hussey - Hitchens  (2018)

Dziś niespecjalnie miałem motywację do kreacji kolejnego wpisu na blogu, jednak płyta Nathana Husseya nie pozostawiła mnie obojętną. A to domena naprawdę dobrej muzyki.

Gdybym miał za zadanie w ciągu 3 sekund przyrównać ten krążek do pierwszego zespołu, który przyszedł mi do głowy po jego przesłuchaniu, odpowiedź mogła by być jedna - The Lumineers. Wskazuje na to bardzo zbliżony klimat, ograniczone wykorzystanie instrumentarium i kojący głos wokalisty. Czy nie jest to właściwie domena każdego zespołu z kręgu indie, mogli by zapytać co bardziej dociekliwy czytelnicy - i oczywiście mieli by rację. Cóż jednak z tego, gdy sposób podania jest jak z 5 gwiazdkowej restauracji? Jeśli kucharz doskonale przyprawi rosół, a potem poda Ci go w ciemno, na pewno będziesz się zastanawiał, cóż to za wspaniała zupa - może pho? Jakiś wspaniały wywar mięsny? A to zwykły rosół, przygotowany z najprostszych składników. I taka właśnie jest ta płyta - z zasady nie wykracza poza ramy gatunkowe i posiada wszelkie podstawy do bycia tego gatunku wzorcem, a mimo wszystko Hussey potrafi sprawić, że słucha się jej z prawdziwą przyjemnością i zainteresowaniem. 

Znów mógłbym się odwołać do dawnych recenzji i napisać, że słuchanie tej płyty kojarzy się z siedzeniem w małym, obskurnym i klimatycznym pubie, w oparach dymu papierosowego i zapachu alkoholu, a zespół gra na niewielkiej scenie, tworząc ten niesamowity klimat bliskości z audytorium. Jednak słuchając tej płyty powinniście sami dojść do podobnych wniosków.

Ocena: 3.5/5

***

Nine Inch Nails - The Slip (2008)


Płyta "Ghosts I-IV" nie nastrajała optymizmem odnośnie ich kolejnych przedsięwzięć. Zbyt duży nacisk na progresywne, rozbudowane struktury instrumentalne powodował, że słuchało się jej ciężko i przynajmniej w moim przypadku wyczekiwało się jej jak najszybszego końca. Zresztą był to drugi krążek w dyskografii industrialowców z Los Angeles, który utrzymał u mnie najniższą możliwą ocenę.

Jest to równocześnie druga wydana w 2008 płyta. Można w związku z tym wnioskować, że "Ghosts" stanowiły formę dodatku, eksperymentu. Kiedy jednak słucha się "The Slip" można odetchnąć - płyta wpisuje się w kanon dobrych i klasycznych wydawnictw grupy. Słychać to szczególnie w ciężkich, przesterowanych gitarach i megafonowych wokalach Trenta. Jest zdecydowanie klasowo pod tym względem. Niestety, tutaj również pojawiają się utwory instrumentalne jak żywcem wyjęte z drugiego krążka i również kontynuujące niechlubne tradycje stworzone tamże. Jednak z nawiązką zostają one zdegradowane do roli wypełniaczy poprzez doskonałe, 100% NINowe strzały w twarz pod postacią chociażby "1.000.000" czy "Letting You". Mroczny i kwaśny klimat postapo, tak doskonale wyczuwalny na debiucie, jest również i tutaj. Szkoda jednak, że nawiązania do drugiego wydawnictwa są tak silne, gdyby nie one płyta zdecydowania trafiła by do moich ulubionych spod tego szyldu.

Ocena: 2.5/5

***

Justin Timberlake - Man Of The Woods (2018)

Ilość, za przeproszeniem, gówna wylanego na ten album po premierze potrafiła przytłoczyć. Zarzuty o komercjalizację (gdyby to Justin nigdy nie był komercyjny), o zbyt szerokie flirty z innymi gatunkami, przede wszystkim country, o zagubienie w procesie twórczym i utracenie zapału i energiczności z czasów "FutureSex/LoveSounds" i kilkadziesiąt pomniejszych, które w sumie dawały obraz płyty, która zasługiwała by co najwyżej na ocenę 0.5 i jak najszybsze zapomnienie.

Ciężko mi się jednak zgodzić z tymi zarzutami w stu procentach. Nie jest to najlepsza płyta Justina, ba, gdyby postawić ją w szranki z FS/LS a tym bardziej 20/20 skończyła by na kolanach. Nie jest to jednak jednocześnie płyta tak zła, że postawiła pod znakiem zapytania dalszą karierę tego wokalisty, co niektórzy zdawali się imputować. Mamy tutaj rzeczywiście sporo nawiązań do klimatów teksańskich, więcej elementów gitarowych, które jednak nie stanowią clue programu i nadal to wokal Justina wybija się na pierwszy plan. Trzeba też od razu ostrzec słuchaczy zakochanych w FS/LS - nie odnajdziecie tu klasycznych brzmień ze współpracy Justina z Timbalandem, klimatu neonowych klubów i wódki lejącej się pod nogach tancerek. Płyta jest o wiele bardziej dojrzała, eksploruje inne klimaty w danym okresie bliższe artyście i pod tym względem zasługuje na brawa z mojej strony. 5 lat w muzycznym świecie to poza tym bardzo szeroki okres czasu, kilkadziesiąt nowych gatunków muzycznych się narodziło, kilkadziesiąt odeszło do historii, a ludzie potrafią się kłócić o jedną płytę, nagraną przez prawie 40 letniego faceta, od którego oczekiwano funku i luzu sprzed 20 lat, gdy był jeszcze członkiem boysbandu. To tak nie działa. Płyta na dzisiejsze standardy jest na tyle popowa, by nie powodować więdnięcia uszu, i na tyle dojrzała, aby pozwolić na polubienie jej także przez grono bardziej wiekowych słuchaczy niż piszczące nastolatki z pierwszych rzędów, zainteresowane bardziej wyglądem Justina niż wartością jego muzyki.

Ocena: 2.18/5

***

Monolithe - Nebula Septem (2018)


Punktem wspólnym wydawnictwa "Siedem Mgieł" jest, zgadliście, liczba siedem. 7 utworów, zamkniętych w 49 minutach (każdy utwór trwa dokładnie 7 minut), poruszających się po zatęchłym cmentarzu doom death metalowego światka. 

Płyta nie stara się słuchacza zaskoczyć w żaden sposób i jest standardowym przedstawicielem gatunku. Przesterowane gitary, grające klasyczne, walcowate rytmy podparte nad wyraz zaawansowaną perkusją, która w przypadku tego krążka zdaje się być najważniejszym elementem kolejnych utworów, a przynajmniej tym, który wybija się na pierwszy plan zróżnicowaniem i umiejętnością przykucia uwagi, i growlowany wokal. Nie można tu się doszukiwać szczególnych odstępstw od normy, jednak płyta również nie stanowi powodu do wstydu dla zespołu. Szczególnie, że te rzadkie, jednak pojawiające się odstępstwa, jak zabawa wokalami pod koniec "Engineering The Rip" są przykładem umiejętności stworzenia czegoś nowego na zleżałych podwalinach. Niestety, pomimo tego, jak ciekawym patentem zdaje się stworzenie 7 minutowych utworów wynikających z tytułu płyty, nie są one na tyle zróżnicowane w strukturze aby uzasadniać tę długość. Często słychać, że muzycy grali dla samego grania i popisania się w stylu progresywnym niż wykreowania klimatu lub stworzenia ciekawego rozwinięcia. Jednak prawdziwe zaskoczenie zespół pozostawił na koniec - krautrock? Dlaczego by nie.

Ocena: 4.28/5

***

Pretty Maids - Anything Worth Doing Is Worth Overdoing

Z każdym kolejnym wydawnictwem duńskiej formacji z przerażeniem zauważam ich postępującą komercjalizację i dążenie do łatki Adult-Oriented Rock. Od czasów "Jump The Gun" muzyka tej grupy stawała się coraz bardziej podszyta popem i wyciągała na światło dzienne najgorsze wzorce z historii gatunku. Ciężko jest zrozumieć w takim wypadku, jak w 2016 udało im się nagrać tak doskonałe wydawnictwo jak "Kingmaker", jednak dziś nie o tym.

"AWDIWO" ponownie częstuje nas słodkimi chórkami i miłosnymi balladami. Znów przenosimy się do tej cukierkowej, różowej części lat 80. choć płyta została nagrana w 1999 roku. I choć pojawia się gołąbek nadziei pod postacią "When The Angels Cry" pokazujący najlepszą, hard rockową stronę grupy, jest to kropelka miodu w ogromnej chochli dziegciu. Nie jestem osamotniony w tej ocenie, gdyż i zagraniczne portale uznały, że zespół poważnie się zagubił w momencie wydania tego krążka i zbytnio zainspirował się glam rockiem. Rzeczywiście, słychać tu spory wpływ grup pokroju Twisted Sister i Poison, aczkolwiek pomimo mojego szacunku dla dorobku tych grup, w połączeniu z hard rockowym graniem sekcji rytmicznej tworzy to asłuchalną papkę. Najwięcej moim zdaniem należy zarzucić Atkinsowi, który nawet z najcięższych riffów tworzy balladowe popłuczyny. Ciężko natomiast się przyczepić do gry pozostałych muzyków jednak i tutaj pojawia się pewna wtórność i powielanie schematów wykorzystanych w poprzednich utworach z tej samej płyty. I jeszcze ta przytłaczająca liczba AOR-owych chórków...

Ocena: 0.90/5


Komentarze