Prosto Z Głośnika #6

Zapraszam do pierwszego w nowym roku Prosto Z Głośnika w którym spotkamy się z dawno nie widzianymi znajomymi i poznamy nowych - ciekawe jakie sprawią wrażenie?
***


Liam Gallagher - As You Were (Deluxe Edition)
Pamiętacie moją recenzję "Definitely Maybe"? To był jeden z tych wpisów, który wywołał prawdziwą burzę, i którego liczby wyświetleń i ocen nie udało mi się dotychczas pobić. Pamiętacie jak te dwa lata temu stwierdziłem, że zarówno płyta jak i sami Oasis stali się jednym z zespołów jednego przeboju a ich popularność nie odpowiada rzeczywistym umiejętnościom i efektom ich pracy? Gdyby był to kolejny z krążków tej formacji musiał bym dziś odszczekiwać te słowa w bardzo długim i zawiłym recenzjo-eseju pod tytułem "Dlaczego Oasis wielką grupą jest". Biorąc jednak pod uwagę, że to "jedynie" nowe wydawnictwo jednego z braci Gallagher ten cykl wydaje się równie odpowiedni.
Pierwszy atak na moją głowę przepuszczony został już w momencie przeszukiwania historii młodszego z braci Gallagher i informacja, że jest to zasadniczo jego pierwsza płyta długogrająca poza Oasis. Jakkolwiek rozumiem, że Oasis to w 90% był Noel, tak jednak nie potrafię zrozumieć dlaczego Liam tak długo powstrzymywał swoje zapędy twórcze i dopiero w kilka lat po rozpadzie Oasis otrzymujemy formalną prezentację jego umiejętności wokalnych solo. Nie zmienia to faktu, że trafiłem na prawdziwego złotego Grala współczesnej muzyki britpopowej i rockowej. Liam na tym krążku stworzył obraz niesamowicie spójny i eklektyczny przekrój przez gatunek, poczynając od silnych inspiracji Beatlesami oraz nomen-omen, Oasis, doprawiając to współczesnym sosem a mimo tego, płyta stoi w silnej opozycji wobec bezkształtnej popowej papki, którą serwuje Nam 90% artystów w tej właśnie kategorii. Muzycznie płyta stoi na bardzo wysokim poziomie, produkcja zaskakuje zróżnicowanym brzmieniem, płynnie poruszającym się pomiędzy klasycznym, britpopowym tonem i rockowym uderzeniem poprzez ciekawie akcentowane gitary. Na szczęście udało się uniknąć miałkich, elektronicznych wstawek, które są prawdziwą plagą współczesnego popu - brytyjska krew w tych utworach jest jak najbardziej słyszalna. Doszukując się na siłę minusów - nie potrafię odbierać tego krążka jako całości, jest to tak zróżnicowana mieszanka, że słucha się tego jak zbioru utworów "the best of". Nie jest to poważny zarzut w odniesieniu do całości materiału, jednak czuję pewien niedosyt w obszarze spójności i odbioru płyty jako kompletnego dzieła.
Moja wersja płyty to wersja Deluxe, posiadająca 3 dodatkowe utwory. Niestety odstają one nieco od perfekcyjnej podstawy, słychać, że nie stanowią one składowej tego krążka i są jedynie bonusem. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Nie zmienia to jednak faktu, że w tym momencie płyta wędruje na półkę z napisem "największe zaskoczenia roku 2017" i na pewno zajmie wysokie miejsce w tegorocznych podsumowaniach.
Ocena: 4.67/5
***


Lonewolf - Raised On Metal
Jako, że "Heathen Dawn" okazało się być jednym z najlepszych krążków A.D. 2016 z tym większą niecierpliwością oczekiwałem na przesłuchanie najnowszego dzieła francuskich power metalowców. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast kontynuacji doskonałego pirackiego metalu, który zdawał się czerpać pełnymi garściami z dokonań Kasparka i spółki otrzymałem powtórkę z "Army Of The Damned" i właściwie każdego krążka poprzedzającego zeszłoroczne wydawnictwo.
Przy pierwszym przesłuchaniu wydaje się, że wszystko jest na swoim miejscu - odpowiedni klimat, podniosłe zaśpiewy, mocna gitara. Z czasem jednak poszczególne utwory zlewają się w jedno, odczuwa się brak jakichkolwiek elementów indywidualizmu i kreatywności. Ponownie spotykam się z ogromnym błędem wielu współczesnych wydawnictw a mianowicie skryciem wokalu za ścianą dźwięku - jest to naprawdę paskudny sposób aranżacji utworu. Perkusja brzmi jak żywcem wyrwana z trzewi komputera, tłucze poszczególne rytmy bez żadnych, nawet najmniejszych prób zmian tempa czy struktury, gitarzysta akompaniujący zdaje się brać udział w wyścigu na stworzenie najbardziej monotonnego riffu i powiem Wam, że wysuwa się zdecydowanie na prowadzenie. Wcale nie lepiej odbiera się grę gitary solowej, brak elementu "wow" staje się w jej przypadku niewybaczalny - cały czas miałem wrażenie, że jestem jasnowidzem, bo z moich obserwacji poszczególnych utworów potrafiłem z 95% skutecznością stwierdzić, że riff będzie posiadał konkretną aranżację i okazywało się to bardzo spójne z faktycznym stanem rzeczy.
Znów powrócił stary Lonewolf, zespół z wielkim doświadczeniem, ale brakiem umiejętności jego zaprezentowania w interesujący sposób. Powiedzenie, że jedna jaskółka wiosny nie czyni w ich przypadku sprawdza się w stu procentach.
Ocena: 0.41/5
***


Maroon 5 - Red Pill Blues
Maroon 5 to trochę takie nieślubne dziecko Adama Levine - jak było słodkim bobasem z dwoma albumami na koncie to całkiem przyjemnie było się przyznać do jego słuchania. Niestety, z biegiem czasu popadło w towarzystwo bardzo bezpłciowych podkładów i zmanierowanego wokalu tatusia, czym sprawia, że przyznawanie się do słuchania tego zespołu współcześnie to jak chwalenie się braniem heroiny w żyłę - ani to przyjemne ani ładne.
Już od czasów "Overexposed" zespół systematycznie stacza się po równi pochyłej - zarówno "V" jak i najnowsze dzieło wpisują się w trendy płytkich, zmanierowanych popowych popierdółek, które mogą zagrzać miejsce na radiowych listach ale nie w świadomości słuchacza. O wokalach już wspominałem, ponadto spoglądając na warstwę instrumentalną, którą można by przyrównać do "minimalistycznej elektroniki", nie da się praktycznie wskazać jednego zapadającego w pamięć utworu czy podkładu. Zdarza się nawet lekki flirt z dabem (sic!). Prawdziwym problemem wydaje się jednak zupełne wypalenie Adama - jego zwrotki nie posiadają żadnej energii, wszystkie utwory zdają się zaśpiewane jednakowym wokalem, z takim samym poziomem zaangażowania, na poziomie 10% w stosunku do pokazywanego w utworach takich jak "Moves Like Jagger". Nie pomagają nawet goście - utwór nagrany wspólnie z Kendrickiem Lamarem, jednym z najlepszych raperów współczesnego pokolenia, zostaje kompletnie zniszczony przez te senne wokale gospodarza. Choć i sama zwrotka zdaje się napisana całkowicie dla pieniędzy.
To niestety kolejny z zespołów z ciekawymi momentami w dyskografii, jednak coraz bardziej zatracający głębię i kierunek, w którym pragnęli podążać. Maroon 5 jest współcześnie jedynie cieniem samych siebie i zaczynam przypuszczać, że pora na złożenie broni, jeśli tak mają wyglądać następne nagrania.
Ocena: 0.22/5
***


Public Enemy - Nothing Is Quick In The Dessert
Z pewnym zaskoczeniem przyjąłem informację o wypuszczeniu przez ten uznany w środowisku skład nowego krążka, jako formę celebracji 30-lecia istnienia na scenie. Nigdy nie byłem hardkorowym fanem tej formacji, jednak trzeba przyznać, że zapisali się w annałach historii rapu kilkoma ponadczasowymi utworami (np. "Don't Believe The Hype").
Więc jak sprawuje się Chuck D w roku 2017? Trzeba przyznać, że w ogóle nie słychać w jego głosie zmęczenia, czy wypalenia, które dotyka wielu tak długo aktywnych artystów. Płyta mogła by równie dobrze być nagrana w roku 1995 i pod tym względem należy się temu wydawnictwu duży plus. Ponadto słychać tutaj klasyczne eastcoastowe bity od DJ Lorda. Na szczęście na tym wydawnictwie wtrętki Flavor Flava są ograniczone do kompletnego minimum i nie odciągają od treści poszczególnych kawałków. Niestety, jest tutaj ponadprzeciętnie wiele przerywników - płyta trwająca około 41 minut posiada ich aż 4, jeśli liczyć intro. Moim zdaniem, wprowadzają one niepotrzebny zamęt i wyrzucają słuchacza ze skupienia nad treścią albumu. Jak zwykle, Chuck nie unika tematów politycznych, które stały się znakiem rozpoznawczym tej grupy, tym razem skupiając się nad Kathlyn (Bruce'm) Jenner i Kim Kardashian - nie są to postaci, które w mojej ocenie mają tak duży wpływ na społeczeństwo jak imputuje im to w "Yesterday Man", jednak patrzę z pozycji europejczyka i możliwe, że w Stanach poziom ogłupienia tymi celebrytami rzeczywiście jest wyższy. Niestety, flow Chucka niezmiennie kuleje, co również na przestrzeni tych 30 lat stało się zasadniczo znakiem rozpoznawczym PE i właściwie w tym momencie wzbudza raczej nostalgiczny uśmiech niż faktycznie denerwuje.
Jak na 30 lat obecności na scenie, płycie udało się wpisać w obowiązujące trendy całkiem nieźle. Jednak nie polecam rozpoczynania z nią przygody z tym zespołem słuchaczom nie zaznajomionym z wcześniejszą dyskografią. Dla najwierniejszych fanów jest to smakowity kąsek, jednak osobiście nie odnajduję tam zbyt wiele elementów, które zachęciły by mnie do pozostania z tą płytą dłużej niż te 2-3 przesłuchania.
Ocena: 1.15/5

***



Black Veil Brides - Vale

Pomimo dosyć wysokiej rozpoznawalności w środowisku dotychczas nie było mi specjalnie po drodze z dokonaniami amerykańskich weteranów. Rzadkie spotkania z ich muzyką w radiu potrafiły mnie skutecznie zniechęcić do własnych poszukiwań ich dokonań, proponując przeciętny metalcore bez jakiejkolwiek iskry indywidualizmu, wpisujący się w trendy pisane przez cały gatunek od lat.

Mamy jednak rok 2018 i muzyka wciąż ewoluuje, a przykład Liama Gallaghera pokazuje, że nawet gatunki teoretycznie wymarłe potrafią zaskoczyć pozytywnie świeżym podejściem do wyeksploatowanych niejednokrotnie motywów i rytmów. Niestety, jakkolwiek próbował bym się przekonywać do ewolucyjnej natury tego krążka, jego jądrem pozostaje wciąż ten sam, przeżuty i przetrawiony metalcore z korzeniami w amerykańskiej scenie hardcore. Wciąż dominuje ten sam pomysł na budowanie utworów - smutna zwrotka, stadionowy refren podparty ciężkimi riffami. Ciężko mi odnaleźć drugi gatunek tak bardzo odporny na zmiany i mimo tego wciąż całkiem popularny. Nic dobrego nie można powiedzieć również o wokaliście - najprościej stwierdzić, że brzmi jak każdy poprzednik i zapewne każdy następca. 

Jedynym jaśniejszym punktem okazuje się utwór "The Last One", który dzięki delikatnemu flirtowi z heavy i zabawą riffem pozwala na delikatne potupanie nogą.

Ocena: 0.41/5

Komentarze