Overkill - The Grinding Wheel


Po raz kolejny na tapecie zespół, który można określić "emerytami" - czy powinni złożyć broń, czy może jednak walczyć o swoje miejsce na scenie?
Pomimo postępującej u mnie twórczej apatii, która spowodowała, że moja absencja na tym blogu rozciągnęła się do 5 miesięcy, nie pozostawiłem rynku muzycznego samemu sobie, nadal śledząc poczynania wielu bardziej i mniej znanych mnie artystów. I muszę to jasno powiedzieć - tak dobrego pierwszego kwartału w muzyce nie mieliśmy od kilku dobrych lat. Zespoły bez doświadczenia nagrywają potężne debiuty, a gatunkowe dinozaury nadal potrafią całkiem mocno ugryźć. Jednym z tych dinozaurów postanowiłem zająć się dzisiaj.
Overkill to dla mnie zespół z gatunkowej czołówki, który bez najmniejszego problemu może stawać w szranki z prawdziwymi tuzami pokroju Kreatora czy Megadeth. Niestety, jest to również zespół o bardzo sinusoidalnej karierze - w jednym roku potrafią nagrać prawdziwie zabójczy album, żeby przez parę następnych lat raczyć Nas popłuczynami tego sukcesu. Z mojej perspektywy zresztą, ostatni naprawdę doskonały album datuję na 1991 i wydawnictwo "Horrorscope", gdy następne lata to był prawdziwy "horror". Jednak nie potrafię odmówić zespołowi niepowtarzalnego stylu, który pomimo tak słabej prezencji przez ostatnie dwie dekady (!) nadal zachęca mnie do sprawdzenia każdej nowej pozycji w ich obszernej dyskografii.
"Grinding Wheel" od momentu wydania zbierał same pozytywne recenzje, określany jako zespołowe odrodzenie i powrót na właściwe tory. Cóż, gatunkowa kondycja ostatnimi laty stała się obiektem drwin metalowego środowiska i właściwie nie ma się czemu dziwić - coraz silniejsze wpływy heavy, zagubienie tej agresji, która przecież legła u gatunkowych podstaw wyrosłych na opozycji wobec punkowej prymitywności i chęci ubrania ich w bardziej melodyjne oblicze. Thrash zjadł glam na śniadanie, teraz jednak sam jest coraz bardziej wypychany poza nawias przez death i black metal, o dziadku heavy nie wspominając. Trudno jednak odmówić mocnych podstaw dla tak wysokich ocen tego wydawnictwa.
Przede wszystkim w oczy rzuciła mi się jedna opinia, którą znalazłem poszukując informacji odnośnie tego krążka. "Overkill dla thrashu jest jak AC/DC dla rocka" i powiem szczerze, że dawno nie słyszałem równie adekwatnej, aczkolwiek również pejoratywnej opinii odnośnie zespołu muzycznego. Z jednej strony, rzeczywiście, najsłabszym elementem tego wydawnictwa jest w pewnym stopniu jego wtórność. Słychać tutaj Overkilla sprzed 30 lat, Blitz powraca, śpiewając w tym swoim "wtórnym" stylu, gitary nie poszukują żadnych nowych ścieżek, skąd więc te dobre oceny? Ależ tak - słychać tutaj Overkilla sprzed 30 lat, czyli ery w której thrash był u szczytu swej potęgi. I pomimo tego, że to wszystko już było, nie tylko w obrębie tego konkretnego zespołu, ale także całego gatunku - ja to kupuję. Ponieważ jeśli podczas słuchania płyty thrashowej mam wrażenie, że powstawała ona w tym samym czasie co "Kill 'Em All", to coś zdecydowanie jest na rzeczy.
Jednak ciężko nie zwrócić uwagi, że nie jest to ta sama agresja co u konkurencji. Zespół postawił na bardziej współczesne brzmienie, skręcające w stronę produkcji spod szyldu Annihilatora czy Testamentu, gdzie ważniejszy staje się ciężar i nikt nie walczy o miano najszybszego gitarzysty świata, jak to drzewiej bywało. Flirt z heavy metalem zdaje się wrósł we współczesną odmianę thrashu w sporym stopniu (choć pojawiają się jeszcze piewcy klasycznej odmiany vide Raw), co jednak w mojej skromnej opinii sprawdza się znakomicie. W końcu, kto stoi w miejscu, cofa się.
Czym jednak jest ten krążek z perspektywy recenzenta? To proste - hołdem dla złotej ery. Usłyszeć to można od pierwszych taktów "Mean, Green, Killing Machine", który jest zresztą najlepszym utworem z całego krążka. Przywołujący to wspaniałe uczucie otrzymania cegły prosto w zęby niesionej tym energetycznym, pulsującym riffem. Potem otrzymujemy wspaniałe zabawy tempem, klimatem i gitarowe popisy Tailera. Mógłbym rozbijać tutaj każdy utwór na czynniki pierwsze, jednak to thrash a nie progresja - wystarczy odpowiedź na pytanie: "Czy ten album kopie po nerach?" Tak, i to jeszcze jak.
Największy minus? Subiektywnie, rozważam cały czas jak ocenić wokalistę - z perspektywy czasu jest równie dobry co na początku kariery, jednak brzmienie jego głosu jest praktycznie identyczne w każdym utworze co powoduje, że krążek pod tym względem zdaje się zlewać w całość. Spójność? Dyskusyjne. Warto jednak podkreślić umiejętność śpiewania także lżejszych utworów, jak cover Thin Lizzy ("Emerald", który, swoją drogą, wydaje mi się w wykonaniu Overkill utworem spod szyldu pirackiego metalu Kasparka).
Cóż, nie spodziewałem się takiego rozwoju sprawy z płytą spod znaku Overkill, panowie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli i z pełną świadomością mogę polecić ten album fanom klasycznego thrashu. A fanom Overkilla powiedzieć - w końcu.
Ocena: 3.5/5
https://www.youtube.com/watch?v=GSbgxG-jLMU


Komentarze